Pilecki Otton Wojciech

BUNT OPANOWANY CZYLI EDUKACJA TOTALNA

Po to, aby ocenić zjawisko trzeba perspektywy. Pewien wynalazca powiedział, że „trzeba wyjść na zewnątrz problemu”. Dlatego może blisko półwiecze od mojego przyjazdu do Gostynia uprawnia mnie do snucia wspomnień i wyciągnięcia wniosków. To, co wówczas wydawało mi się nieraz śmieszne, nieraz wbrew mojemu „ja”, dziś nabiera innych barw i innych kształtów. A jak się zaczęło.

BUNT

Pewnego dnia moja matka oświadczyła stanowczo, że oddaje mnie do konwiktu Ojców Filipinów w Gostyniu, bo nie może sobie dać rady z moim sposobem uczenia się. Był to cios, jak mawiał Churchill „w miękkie podbrzusze”. Czym byłem – zapalonym harcerzem z perspektywą awansu, tkwił we mnie etos Armii Krajowej, w której byłem zaprzysiężony wbrew rozkazowi, w wieku 14 lat i byłem związany z Rzeczpospolitą Iwonicką. Naukę traktowałem jako zło konieczne i tylko oczytaniu zawdzięczam promocję do 3 klasy gimnazjum. Zrodził się bunt. Nie pojadę. Kłótnie trwały parę tygodni i wreszcie uległem pod warunkiem, że jak nie wytrzymam, to wrócę. I tak młody chłopak, nastawiony na „nie” znalazł się w Gostyniu.

Przywitał mnie zwalisty ksiądz, ostrzyżony na jeża, który wskazał pokój i zapowiedział spotkanie w refektarzu przy kolacji. Okazało się, że tym księdzem jest Ojciec Kokociński, wówczas kapłan po 30-tce, tez harcerz i że, na miejscu jest zalążek drużyny. Konwikt miał pewien samorząd w formie seniora, którym został „miejscowy” – Edek Zieliński, nie przypadło mi to do gustu, bo kim był? Całą wojnę przepracował fizycznie na miejscu, o konspiracji nie wiedział prawie nic. W tym momencie nie był dla mnie autorytetem, a dziś przyjaźnimy się.

Czekałem na szkołę i znów rozczarowanie. Gimnazjum spalone i lekcje odbywają się w kilku wynajętych mieszkaniach. Językiem obcym jest francuski, a ja prawie wszystko zapomniałem, z tego czego uczyłem się jeszcze przed wojną. Jednak po rozmowie z „Francuzicą”, umówiliśmy się, że daje mi czas do półrocza, abym nadrobił opóźnienie. I tu bunt trochę opadł.

Dyrektorem był mgr Jan Gruchała, niedawno po wyjściu z Oflagu, ale to piechociniec, a w moim żyłach tętni krew szwoleżerów po ojcu , wujach – Hubalu i Wincentym Karskim. Mimo jego mentorskiego tonu, jakoś z góry patrzyłem na tego niskiego, krępego dyrektora.

Człowiekiem spirytus movens gimnazjum był ks. Olejniczak, niewidomy kapłan o duszy społecznika i konspiracyjnej przeszłości z okresu zaborów, który postawił sobie za zadanie odbudowę ukochanej szkoły. Był on prezesem Banku Ducha Świętego – co za przykład dla dzisiejszej rzeczywistości. Jego upór i pomysły sprawiły, że spalony gmach zaczął wracać do kształtów przedwojennych. Na witrynie banku była makieta gimnazjum z napisem: „kto ufunduje okno”. Makieta zapełniała się nazwiskami okolicznych rolnikówi miejscowych rzemieślników i kupców. A my uczyliśmy się w trudnych warunkach lokalowych.

W konwikcie były wyznaczone godziny nauki i każdy miał swój pulpit, więc nolens volens zacząłem się uczyć i znowu bunt trochę opadł. Drużyna harcerska odradzała się. Wydobyto ze schowka sztandar drużyny. Znowu się zbuntowałem, gdy drużynę objął ks. Kokociński, a sam zostałem tylko zastępowym, mimo, że miałem dość wysoki stopień ćwika i ukończony kurs drużynowych, dający prawo do najniższego stopnia instruktorskiego. Więc bunt narastał, ale trzeba było szkolić młodszych wiekiem i stażem, bo to był rozkaz dla Polski. To poczucie więzi z dowódcą i oddanie mu czci i uległości tkwiły głęboko w moim „ja”. Przecież chciałem być wojskowym, przecież imponował mi mundur ojca w dniu święta pułkowego i mundury jego przyjaciół. Ten etos armii, wzmocniony lekturą, odezwał się jeszcze raz w roku 1951, gdy dowódca z AK spytał: „idziesz ze mną?”, bez wahania odpowiedziałem: „rozkaz panie majorze”.

Tak więc bunt został na uwięzi. Powiedziałem sobie, że mogę zostać sobą i poddać się dyscyplinie.

KONWIKT

To była kompletna zbieranina, setka chłopców od 1 klasy gimnazjum, a więc 12-latków do dorosłych „byków” po 30-stce. Wszystko „dzieci wojny”, lub w jakiś sposób zwichnięci wojną. Młodziutki, osierocony chłopak, dla którego jednym domem i rodziną stał się konwikt i potomkowie wielkich rodów i dzieci chłopców i rzemieślników. Synowie
z zawziętością  prześladowanych żołnierzy Rzeczypospolitej i  jak najbardziej prawomyślnych obywateli nowej rzeczywistości. Nad wszystkim panował Ojciec Kokociński i jego wówczas prawa ręka – ksiądz Rataj – wesołek w typie św. Filipa Neri. Czasem pojawiał się Ojciec Szczerbiński, harcerz z krzyżem na czerwonej podkładce, kawaler Krzyża Niepodległości. Ciężka choroba oczu sprawiała, że widział i to niewiele pod pewnym kątem, ale słuch i pamięć zatartej sylwetki miał nieomylną.

Przy stolach w drugim refektarzu mieliśmy wyznaczone miejsca i tak się złożyło, że niektórzy, chodzący na inną zmianę do szkoły,  spotykali się tylko w czasie kolacji. I tu zdarzył się śmieszny incydent. Miałem miejsce, które tez zajmował starszy ode mnie wiekiem kolega. Zaczęły się spory o miejsce i słowne utarczki. Wreszcie ten kolega nie wytrzymał i z pewną powagą swoich 20 lat powiedział: „kolega ma szczęście, że go jeszcze toleruję”. Tak się zaczęła przyjaźń trwająca do jego śmierci przed dwoma laty. Byliśmy potem w jednej klasie, razem zdaliśmy maturę, razem byliśmy na studiach i wreszcie zmusiłem go do napisania i obrony doktoratu z dziedziny prawa, która nie istnieje jako odrębna gałąź.

Koledzy to osobny rozdział. Byli to ludzie zupełnie obcy, ale przez wspólne współżycie w uczelni, w refektarzu, w czasie zaciętych meczów piłki nożnej, gdzie „królowali” krępy, rudy Józwa, dziś emerytowany pułkownik lotnictwa, śliczny jak dziewczynka Andrzej i wiotki jak gałązka Jurek z pobytem na Syberii, który w trudnych chwilach na boisku spoglądał jasnoniebieskimi oczyma i poważnie mówił dryblującemu: „bój się mnie”, tak bardzo rozumiani dziś jak bracia byli też chłopcy inaczej mi bliscy – dalecy krewniacy – wspomniany Andrzej, Stasinek, syn zabitego przez Niemców generała „Odry” – dowódcy korpusu AK, a tez szefa sztabu III Powstania Śląskiego, Janek, potomek twórcy odrodzenia rolnictwa Wielkopolskiego i adiutanta Napoleona, dwaj nierozłączni bracia, spowinowaceni przez szwagra ojca, jak meteor pojawił się syn bratanka mojej babki, którego ojciec zginął w 1939r. na cytadeli w oblężeniu Warszawy i byłem na jego pogrzebie po ekshumacji za szpitala wojskowego.

W tym tyglu nigdy nie pojawiły się spięcia na tle pochodzenia, a gdy jedno książątko zbyt się wynosiło, usłyszało: „nie myśl, że masz trzy „ł” w nazwisku i pięć trąb w herbie”. Duża w tym zasługa ks. Kokocińskiego, którego ulubioną anegdotą było zdarzenie z Prezydentem Wojciechowskim, którego pewien snob zapytał, z których to Wojciechowskich. Prezydent, socjalista i bojowiec odpowiedział spokojnie: „z tych zwykłych, a jest ich u nas jak psów”. Okazuje się, że była w tym metoda, arystokratą staje się każdy przez siebie i o nim świadczy jego wiedza i poziom. Dlatego też, mimo trudności i kłopotów zwracano uwagę na zachowanie się przy stole, na „ociosanie” w stosunkach z dziewczętami w szkole. Był to nienarzucający się system edukacji, coś, co stawało się mimochodem, tak w myśl koncepcji Baden-Powella. Zresztą i później spotkałem człowieka o manierach arystokraty, a syna rzemieślnika, który doszedł do najwyższych szczebli kariery naukowej.

WYCHOWACY

O kierowniku konwiktu już napisałem kilka słów, jednak to nie wszystko. Powoli sączył w nas z jednej strony podległość wierze i religii, choćby przez obowiązek uczestnictwa w Mszy św. w dwóch dniach powszednich, co zresztą nie było tak wielkim obciążeniem, ale też stale wlewał w nas wolę i wiedzę o tolerancji. Choć zarzucali mu ówcześni władcy, że konwikt jest wylęgarnią klechów, nigdy nie czynił żadnych kroków, by kogokolwiek z nas pchnąć do seminarium duchownego. Niech dowodem jego otwartej głowy będzie to, że nigdy nie zabraniał nam koleżeństwa i spotkań z płcią przeciwną. Mało, gdy zakochałem się w jednej z koleżanek, nie powiedział słowa potępienia, ale doradzał ostrożność i zwłokę. Nic nie wyszło z tego romansu i to trochę z mojej winy, ale po 25 latach oboje stwierdziliśmy, że szkoda, iż z tej młodzieńczej miłości nic nie wyszło.

Ojciec Kokociński kierował się zawsze poczuciem sprawiedliwości i nawet w przypadkach bardzo kontrowersyjnych nie można mu zarzucić by postępował w odruchu złości lub fanatyzmu. Gdy opuszczaliśmy, wraz z wspomnianym przyjacielem konwikt, powiedział, że zdaje sobie sprawę iż święci na studiach nie będziemy, ale błaga nas, aby skutkiem nie było sztuczne poronienie.

Wielu z nas było pozbawionych ojców i to w wieku, gdy najbardziej chłopak ojca potrzebuje, dziewczyny zresztą też. Ks. Kokociński starał się „wejść w naszą psychikę” i odnaleźć ten czuły punkt braku ojca. Z reguły mu się to udawało i ten synowski stosunek do ks. Kokocińskiego przetrwał u wielu z nas do dziś, gdy mamy już wnuki.

Zastępcą Ojca Kokocińskiego był ks. Jan Rataj, człowiek o wielkim poczuciu humoru, podśpiewującym w czasie zbierania kolekty. Nie zapomnę, gdy będąc oboźnym hufca grupy obozów harcerskich, spóźniłem się z ogniska organizowanego przez grupę obozów żeńskich, bo po prostu trochę wraz z kolegami poflirtowaliśmy z druhnami. Ks. Rataj mocno zdenerwowany czekał przed namiotem i powiedział, że też chciałby pożartować z tymi druhnami, ale jego i moim obowiązkiem jest czuwanie nad obozami. Była to dobra nauka, bo nie pretensje o flirt, ale o zaniedbanie obowiązku. Ks. Rataj wykładał też w gimnazjum i to raczej „nieduchowny” przedmiot – chemię, a potem w maturalnej klasie propedeutykę filozofii i jak bardzo przydało się to na studiach u prof. Znamierowskiego.

Wspomniałem już ks. Szczerbińskiego, krążył on jak duch po klasztorze i nie można było umknąć jego słuchowi i spostrzegawczości. Dziwiło nas, że czyta tylko pod pewnym kątem, zbliżając teks do oka, a doskonale nas rozróżnia. Dopiero w tajemnicy ks. Rataj wyznał, że widzi on tylko niewyraźne sylwetki, a że każdy różni się trochę i w budowie i w ruchach, nieomylnie nas rozróżnia. Imponował nam rozległą wiedzą, znajomością muzyki, a przede wszystkim przeszłością kombatancką, podobnie jak bardzo krótko przebywający w Gostyniu ks. Mucha, kapelan u Hubala, który tak strasznie się bał i nie krył tego. Ks. Szczerbiński był komendantem chorągwi ZHP w Moskwie w roku 1971, gdy krótki okres demokracji ulżył nieco doli Polaków. Gdy jechałem raz do Poznania, prosił, żebym mu przywieść Krzyż Niepodległości, którego do 1939r. nie zdążył odebrać. To był gest Ojczyzny wobec zawsze wiernego obywatela.

Ks. Służałek – generalny „zaopatrzeniowiec” i gospodarz. Rzadko go widzieliśmy, bo i ze zdrowiem u niego nie było najlepiej i zajęcia separowały go od tej hałaśliwej hałastry. Krążyło o nim wiele anegdot, miedzy innymi opowiadania przez ks. Kokocińskiego, że mszalne wino robione przez ks. Służałka z winogron klasztornej winnicy jest znakomitym środkiem na cerowanie skarpetek, bo tak silnie ściąga skórę w ustach swym kwasem, więc powinno też ściągnąć  i dziury.

Inną postacią był ks. Zgama, namawiający nas do odmawiania Ojcze Nasz po ukraińsku, bo to bracia Słowianie tak nam bliscy. Było to w okresie najokrutniejszych walk z UPA a on jakby w transie przeczuwał ich odrodzenie religijne i wolność. Dziś pewnie z zaświatów raduje się tym.

Osobą budząca respekt, ale nie czułe uczucia był prefekt gimnazjum – ks. Siekierko, rudy, o surowych rysach i oszczędny w ruchach. Nie budził sympatii, ale poczucie stałej odpowiedzialności za grzech. Dlatego może woleliśmy ks. Rataja, który najpoważniejsze problemy moralne potrafił podać z prostotą i pewną dawką humoru. To on wyjaśnił nam prosto i przystępnie, że Pan Bóg istnieje poza czasem i stąd siedem dni stworzenia świata to antropomorfizm piszącego Biblię i to też potwierdza względność ewolucji i stworzenie człowieka.

Strychy klasztoru, teren mocno zakazany, był magazynem ksiąg polskich i żydowskich, przywiezionych przez Niemców. Czasem udawało nam się dorwać do nich. Szczególnie wabiły mnie konstytucje sejmów polskich i tam wyryłem, że szlachta polska nie mogła przyjąć tytułów bez utraty szlachectwa, a więc i obywatelstwa polskiego. Wyłączony były tylko tytuły kniaziów ruskich i tytuł Radziwiłłów. Tam też dowiedziałem się, że książęta Mirscy mają większe prawo do tronu carskiego niż Romanowie od Pawła I.

Szczególnym problemem było wyżywienie, skromne, ale wystarczające, choć nie zawsze smakowite, co dla mnie, smakosza, było lekką pokutą. Pewnego razu na lekcjach etyki w klasie maturalnej, ks. Kokociński opowiadał nam o hodowli in vitro wątroby w Instytucie Pasteura. Zapytałem go, czy w konwikcie jest też taka hodowla krwi, bo tak często jest kaszanka, naturalnie skończyło się UNRRĄ (lekkie wytarmoszenie za włosy). Choć pamiętam pewien rok, gdy w majątku klasztornym był wielki urodzaj na prosięta i w niedziele i czwartkowe obiady serwowano prosięta pieczone, które jednak po dwóch miesiącach przejadły się. Standardowym daniem jesienią były „kotlety z chleba”, jak to złośliwie określali niektórzy koledzy, z sałatką z pomidorów. Do dziś z przyjemnością jem te kombinację kotlet mielony z ziemniakami i sałatką z pomidorów. Zimą na śniadania była polewka lub żur z kiełbasą, tak suchą, że tylko młode zęby dawały jej radę. Ta kiełbasa była owocem wielkiego uboju – co najmniej dwie jałówki i parę „kwiczołów”, a potem suszona w ukrytej przed nami komorze. Raz dostaliśmy tę kiełbasę na wycieczkę i wypiliśmy po drodze parę studni. Podobną kiełbasę zrobiłem raz sam z ustrzelonego dzika i ze względu na kompletny brak doświadczenia dodałem za dużo soli, czosnku i pieprzu. Też herbatą lub „wywarem z ziemniaków” trzeba było gasić wielkie pragnienie.

Pewnym urozmaiceniem były „agapy”, gdy ktoś z nas dostał paczkę z domu i uroczyście „niszczył” ją w towarzystwie zaprzyjaźnionych kolegów. Szczególnie atrakcyjne były agapy u Olka, którego matka mieszkająca w Gdyni miała dostęp do trudnych w kraju delikatesów, jak czekolada, kakao, amerykańskie konserwy. To bardzo nas wiązało.

Inną „rozrywką” były „kocówy”. Przodowali w ich urządzaniu dwaj szanowani do dziś proboszcze – Heniu i Janek. Obroną było stawianie pułapki w formie konewki lub wiadra wody na lekko uchylonych drzwiach. Raz wpadał w nią też ks. Kokociński.

Nie sposób opisać wszystkich, bo przez 3 lata przewinęło się sporo rozbrykanych chłopaków. Jednak wiele przyjaźni pozostało. Pewnego roku zjawił się brat ks. Kokocińskiego – Wiesiek, uzdolniony muzycznie, o typie urodzonego flegmatyka. Zrobił potem względną karierę naukową, wykładając w Algierii biologię, gdzie od studentów uzyskał tytuł „sidi” i piękną galabiję. Jest on ojcem przeuroczej prezenterki telewizyjnej, którą pamiętam jako rozbrykaną i stale rozczochraną siusiumajtkę. Wiesiek razem ze „Zwierzem” urządzali krótkie koncerty pseudo jazzu, na czym cierpiało stare pianino, ku rozpaczy ks. Szczerbińskiego.

SZKOŁA

Trzeba ten okres podzielić na czas nauki w różnych pomieszczeniach w mieście i czas po odbudowie gimnazjum.

W pierwszym okresie klasy mieściły się w pokojach kamienic. Pamiętam zimę w domu narożnikowym z dużym podwórzem. Na przerwie wypuszczano nas na podwórze i pewnego dnia, gdy raczej poważnie chodziliśmy po śniegu, dyr. Gruchała zrobił kulę śniegu i pacnął któregoś z nas. Zaczęła się ogólna bitwa na Snieżki. Najwięcej oberwał dyrektor zaśmiewając się do rozpuku. Nikt jednak nie tknął jego żony. Ten odruch młodzieńczości
u dyrektora zaczął mnie do niego przekonywać, to że „piechociniec” to mniejsza, ale ma fantazję.

Gdy gmach gimnazjum był już w stanie surowym, wielu z nas pomagało w robotach wykończeniowych. Wreszcie nastąpiła inauguracja. Całe bractwo zebrało się na długim korytarzu, a na schodach stanął dyr. Gruchała i zapowiedział nowe porządki. Pierwsza przerwa będzie przerwą główną, 15-minutową, żeby przeprowadzić poranek. Każda klasa codziennie ma swoim sposobem zapełniać ten czas. Obojętnie, czy to będzie referat na dowolny temat, czy jakaś produkcja artystyczna. Organizacją poranków zajmie się samorząd. Dyr. Gruchała tłumaczył nam role poranków. Miały one na celu przełamanie nieśmiałości i nauczenie nas wystąpienia przed publicznością, przełamanie tremy.

Zresztą samorządy klasowe istniały już od początku. Teraz powołano ogólnoszkolny, była to lekcja obywatelska, nie nudna i wygłaszana ex cathedra, ale faktyczna, dająca więcej niż „smrodek dydaktyczny”. Ten samorząd okrzepł i znacznie później dał nam lekcję demokracji, tymczasem zaczął od sklepiku z mlekiem, bułkami z masłem i herbatą.

Trochę nas dotknęło wyciągnięcie starego przepisu porządkowego o cenzurze filmów przez dyrekcję, ale rozszalałe łobuzy i to potrafiły ominąć. Po prostu wyjeżdżając na jedną z niedziel do Poznania, szło się na najbardziej zakazane filmy, a potem opowiadało się w konwikcie, skąd wieść rozchodziła się na miasto i okolicę.

Gimnazjum to nie tylko rzesza niepokornych młodych ludzi, lecz i dostojne grono nauczycielskie. Wielu z nich nie pomnę z nazwiska, to też pozostałość wojenna, gdzie w konspiracji szkolono mnie w nie pamiętaniu nazwisk i adresów, lecz pseudonimów. Jednak kilka osób szczególnie utkwiło mi w pamięci. Przede wszystkim „postrach” uczniów – prof. Rybski. Człowiek już starszawy, uczył łaciny i greki (tak dawał lekcje greki paru uczniom,
z których jedna zrobiła karierę naukową). Później dotarło do mnie, że był to w pełni „kalos kalatos”, ale zaczęło się niezbyt radośnie. Trudno było młodemu chłopcu złamać się do wkuwania gramatyki i wczuwania się w tok myślenia Rzymian. W tym okresie brak było podręczników, więc prof. Rybski, mając piękną bibliotekę przepisywał na maszynie teksty i dawał nam do tłumaczenia. Stąd jako chłopak liznąłem trochę „De republica”, „De bello gallico” itp. Nie zapomnę gdy raz, przed zapowiedzianą klasówką, namówiliśmy jego siostrzenicę, aby dała nam wcześniej przygotowany tekst. Udało się i w przerwie zdołaliśmy przetłumaczyć. I tu wpadka – teks przetłumaczyłem bezbłędnie. Skutek był opłakany. Profesor, swoim zwyczajem, sapnął i wygarnął: „nie wiem skąd miałeś ten tekst, ale to zbyt dobrze jak na Ciebie”, więc następną klasówkę będziesz pisał na katedrze i ze specjalnego tekstu przygotowanego dla Ciebie”. Cóż było robić – przez miesiąc w konwikcie kułem łacinę i rzez przypadek stałem się zupełnie dobrym uczniem. Przydało się to później, gdy zostałem tłumaczem technicznym m.in. z języka włoskiego. Z tym wiąże się jeszcze jedna anegdota. Gdy podczas pobytu w Rzymie, w jednym małym sklepiku spytałem o coś w klasycznej łacinie, właściciel, Żyd, zaczął mnie tytułować „padre”. Tak bardzo utkwiła we mnie nauka
w Gostyniu.

O dyrektorze Gruchale napisałem już prę słów. Nie uczył mnie, choć był zdolnym i zapalonym filologiem klasycznym. Jednak wiążą się z nim i wspomnienia i anegdoty. Otóż pewnego roku, gdy wracaliśmy do Gostynia nieoświetlonym (wówczas to reguła) pociągiem na trasie Kościan-Gostyń, pewni koledzy dość głośno plotkowali na temat dyr. Gruchały i jego żony. Traf chciał, że dyrektorstwo jechało tym samym wagonem i słyszeli wszystko. Plotki były raczej niewybredne. Na drugi dzień, jak zwykle, parominutowy apel i dyrektor staje na stopniach schodów zaczynając: „Bo jest tu kilku durniów, którzy nie mają poczucia przyzwoitości i plotkują na mój temat w pociągu. Nie dość, bo plotkować można, ale nie wymieniając nazwisk w miejscu publicznym, bo co obchodzi przypadkowych ludzi
w pociągu co porabia p. Gruchała i jego żona. Wiem, kto to był i wzywam go, by miał tyle odwagi cywilnej, aby przyjść do mnie w czasie jednej z przerw i przyznać się. Zapowiadam, że w tym przypadku nie wyciągnę żadnych konsekwencji i zachowam pełną dyskrecję”. Faktycznie, sprawca zgłosił się i do dziś dyrektor nie puścił farby.

Po wielu latach, dyr. Gruchała jechał ze mną pociągiem i zaczął opowiadać jak, już jako emeryt, uczył łaciny i słownictwa greckiego w Akademii Medycznej w Gdańsku. W pewnej chwili spytał: „A wiesz dlaczego mając dobrą emeryturę uczę jeszcze? Otóż mam wtedy wakacje!”. Na początku lat 40-tych był namiętnym palaczem i raz w czasie nasiadówy w kuratorium zabrakło mu papierosów. Już chciał pożyczyć, ale jak nam opowiadał, rozpoczął wewnętrzny dialog, czy nałóg ma być silniejszy od niego i … nie palił do końca posiedzenia i nie pali do dziś.

Pewnego dnia oświadczył nam, że został przeniesiony na stanowisko dyrektora do Piły, do zdewastowanego budynku gimnazjum. Był to cios dla gimnazjum gostyńskiego, ale szansa dla Piły. Nie stracił jednak kontaktu z Gostyniem, o czym świadczy jego regularny udział w naszych spotkaniach.

Z jego inicjatywy w auli urządzono potańcówki przy ad hoc organizowanej orkiestrze uczniowskiej. Ojciec Kokociński zgadzał się na udział chłopców z konwiktu, co stało się przyczyną, że trochę nauczyłem się tańców i mogłem „poczarować” koleżanki, choć właściwie zależało na jednej, o czym później.

Innym oryginalnym był „Dżuma”, czyli nabytek gimnazjum w osobie polonisty. Był to siwiuteńki, elegancki i libertyński pan o przeszłości prywatnego nauczyciela w posiadłościach ziemiańskich. Znał masę anegdot, na które łatwo było przejść z historii literatury polskiej i słuchać o zdarzeniach dawnych, a przede wszystkim o sprityźmie. Ulubionym tematem był „Pan Tadeusz”, którego wałkowaliśmy parę miesięcy. Raz wpadł do klasy i powiedział, że powinniśmy nabrać ogłady dziennikarskiej, więc mamy jako zadanie domowe napisać sprawozdanie z lekcji. Diabeł mnie pokusił i napisałem to sprawozdanie 13-zgłoskowcem, parodiując i jego wypowiedzi, i całą lekcję. Naturalnie bractwo zwiedziało się o tym i na drugi dzień usilnie namawiało „Dżumę” abym przeczytał zadanie. Poprosiłem tylko, aby do końca nie przerywał. Zaśmiewał się z nami i dał 5.

Po odejściu dyr. Gruchały do Piły, na jego miejsce przyszedł historyk – prof. Szymański. Jak na historyka był bardzo liberalny, bo wymagał znajomości trzech dat: 996, 1410 i 1791. Resztę dat należało określać (jeśli się ich nie znało) ćwiartka stulecia. Historię ujmował problemowo, a nie w formie zdarzeń. Sprawiało to, że nauczyliśmy się myśleć historycznie, co bardzo przydało mi się w czasie prac nad doktoratem z historii prawa. Poznaliśmy wielopłaszczyznowe związki przyczynowo-skutkowe w toku dziejów. Jak bardzo różni się to, co nieraz słyszy się w czasie quizów, czy nawet wypowiedzi sejmowych, gdy mówcy nie potrafią swej wypowiedzi umieścić w konkretnym punkcie dziejów. Przez jeden rok był wychowawca naszej klasy i zaskarbił sobie nasze zaufanie, co zaowocowało reżyserią przez niego „poranka monstrum” w dzień którejś tam rocznicy śmierci Cicerone. Strzeliło nam do głowy, aby zainscenizować słynną mowę w senacie przeciw Catilinie. Udało się, obszerne fragmenty wkułem na pamięć, święty obraz w auli zakryła, namalowana przez Kołomłockiego, karykatura Jowisza, przy pulpicie stanął tłumacz, na „krzesłach kurulnych” zasiedli senatorowie w togach udrapowanych z prześcieradeł obszytych purpurową bibułką gofrowaną. Po wejściu senatorów i Catiliny, stanąłem przed nimi i padły pierwsze słowa: „Quo usque tandem Catiliny abutere patientia nostra, quem ad finem se esse frenata iactabit audatia…”. Wiele fragmentów pamiętam do dziś. Reakcja sali była zadziwiająca, a przede wszystkim prof. Rybskiego, który, mimo, że był wychowawcą naszej klasy, był całkowicie nieświadom tematu poranku. Popłakał się i opowiadał w innych klasach, że nie spodziewał się po tych urwipołciach takiego wczucia się w kulturę Rzymu. Wiele lat później wspomnienia tego zdarzenia powróciły do mej pamięci na stopniach Curii. Zdawało mi się, że słyszę: „O patres conscripti, consul videt, senatus audit, hic tamen vivat, non solo vivat sed notat et desygnat quoquemque rostrum ad mortem...”.

Prof. Szymański opowiadał nam o systemie wyborczym, o pracy biur wyborczych i walce wyborczej. Ponieważ kończyła się kadencja samorządu, więc postanowiliśmy zrobić praktyczną lekcje obywatelstwa, organizując prawdziwe wybory z udziałem poszczególnych „partii”, czyli organizacji młodzieżowych tuż przed powodzią „zlania się” w ZMP. Ku oburzeniu ZWM, OMTUR, czyli socjaliści, zawarli sojusz wyborczy z „bezpartyjnymi”, wysuwając na przewodniczącego samorządu dzisiejszego prałata ks. Tadeusz Neumana. Skończyło się moim wylaniem z ZMP (byłem w OMTUR). Związek Młodzieży Demokratycznej wysunął późniejszego prokuratora Zbyszka Halotę. Właściwie liczyły się te dwie kandydatury. Rozpoczęła się kampania wyborcza, jak najbardziej negatywna, z hasłami, plakatami itp. Andrzej, syn redaktorki „Tygodnika Powszechnego”, rzucił chwytliwe hasło: „Kto chce pogrzeb mieć w sobotę, niech głosuje na Halotę”. Oberwało się też po zjednoczeniu i prof. Szymańskiemu, ale to inna historia.

O ile przedmioty humanistyczne były w Gostyniu na wysokim poziomie, to przedmioty ścisłe stały niżej. Mimo to, gimnazjum „nabyło” kombatanta z Zachodu, speca fizyka i matematyka. Był on po poważnej kontuzji, która owocowała okresowymi powrotnymi grymasami twarzy i cudownym wręcz jąkaniem się. Jednak potrafił wbić nam logistyczne podejście do matematyki. Pomnę jak raz na klasówce zapomniałem prostego wzoru i rozwiązałem zadanie w sposób niekonwencjonalny. Widząc błagalne spojrzenie „Glapy” (dziś wzięty ichtiolog), podrzuciłem mu brulion obliczeń, z którego skwapliwie skorzystał. Profesor, oddając klasówki powiedział: „Pilecki za rozwiązanie piątka, za podrzucenie dwója”. Na moje tłumaczenie, że udzielam „Glapie” korepetycji, odpowiedział, że ta korepetycja była udzielona na klasówce. Raz do domu zadał zadanie, o którym potem dowiedziałem się, że było zadaniem konkursowym na politechnice Wrocławskiej. Rozwiązywałem je 5 godzin i gdyby nie to, że wynik miał być przedstawiony w formie wykresu, na pewno groziła mi i kolegom, dwója. Pewnego dnia na fizyce powiedział: „Wy jesteście humaniści, więc nauczycie się praw Newtona w oryginale, więc po łacinie”. Zaczął dyktować: „Corpus omnium perseverari…”. Po wielu latach, gdy córka moja uczęszczała do klasy matematyczno-fizycznej, dla dowcipu napisałem jej prawo Newtona po łacinie, chyba inaczej nie pamiętałem.

Tak mijały miesiące i lata. Pewne zdarzenia ulatniały się, pewne utkwiły w pamięci. W konwikcie zjawił się nowy kolega, repatriant z Francji. Był on oczytany, miał solidną wiedzę matematyczną i biologiczną, lecz braki w języku polskim. Zawarliśmy genlement agreement. Ja mu trochę pomagam w polonistyce, a za to po drodze do szkoły rozmawialiśmy tylko po francusku. Dziś jest wziętym kardiologiem i ordynatorem w pokaźnym szpitalu, poza tym zapalonym myśliwym.

Rok 1948 był dla mnie bardzo znaczący. Wpierw były uroczystości Wiosny Ludów, która przecież tak głęboko odbiła się dla historii Wielkopolski. Na rynku był wiec, na którym recytowałem wiersz Petofiego. Jak dobre i oddające rytm musiało być tłumaczenie, gdy po wielu latach na Węgrzech powiedziałem kilka słów tego wiersza: „Jedna myśl mnie pożera, że mógłbym w łóżku umierać, powoli konać jak cielę, które rzezak nożem swym zdziera”, w tym momencie przyjaciel mój, Węgier, nie znający polskiego, skończył wiersz po węgiersku.

Był to rok matury, rok bardzo wytężonego powtarzania materiału. Wreszcie nadszedł dzień matury. Na pierwszy ogień poszła praca z polskiego. Wybrałem temat z Wiosny Ludów i w analizie wykazałem wyższość tego zrywu nad rewolucją 1945r., tłumacząc, że wtedy cały naród bez względu na przynależność klasową stanął do zrywu wolnościowego. Nie spodobało się to oceniającym pracę i na świadectwie maturalnym mam tylko „dobrze” z polskiego. Gdy przewodniczący komisji wypomniał mi to, bo straciłem tytuł prymusa, tłumaczyłem, że to tylko był egzamin dojrzałości, więc i przekonań. Zresztą z maturą ustną wiąże się śmieszna anegdota. Po maturze ustne, prof. Millerowi, kręcąc swoim zwyczajem głowa powiedziała: „Ten Pilecki, to dziwnie zdaje maturę, na francuskim cytuje po łacinie, na polskim po francusku”.

Potem był wielki bal, a ja chodziłem trochę struty, bo nie pokazała się „Magnolia”. To zupełnie inna historia. W tym czasie podkochiwałem się w dalekiej kuzynce – Rozmarynie. Znaliśmy się od dziecka, oboje byliśmy zafascynowani harcerstwem, wymienialiśmy listy z „bardzo mądrymi” myślami. Wiązała swą przyszłość z nią, aż tu nagle „poraziło mnie”. Dziewczyny w Gostyniu, choć bardzo miłe, nie budziły we mnie specjalnych uczuć, poza koleżeństwem. Pewnego dnia wyszliśmy ze szkoły i przede mną szły trzy dziewczyny. Jedną z nich była siostra mojego kolegi, Terenia. Obok szła dziewczyna, której przedtem nie widziałem. Była w wysokich butach typu „oficerskiego”, w granatowym, przepisowym płaszczu i berecie, spod którego wysuwał się gruby warkocz w kolorze starego złota. Ruchy jej były zdecydowane, krok niezależny. Zaciekawiony, przyspieszyłem i „obciąłem” ją wyprzedzając. Jakby mnie prąd poraził, co za profil, gdzie takie cudo się chowało. Zaczęły się podchody, „Obcinanie”, podglądanie, niby mimochodem, a cały czas kombinowałem jak ją poznać. Aż pewnego dnia Terenia wsunęła mi bilecik: „Czego kolega za mną łazi i gapi się. B.B.”. Odpisałem z jakimś sztubackim dowcipem i tą sama drogą odesłałem. W czasie najbliższej potańcówki zaprosiłem ją do tańca i wtedy zamieniliśmy pierwsze zdania. Byłem nią oczarowany i to do tego stopnia, że marzenia moje o tej dziewczynie stały się cząstką umysłu. Zdała mi się tak wiotka, tak doskonała, że porównywałem ją do mojego ulubionego kwiatu – magnolii. Po rozpalonej głowie krążyły różne majaki, formowały się najrozmaitsze ciągi słów i przelewałem je na papier tworząc młodzieńcze wiersze. Potem nastąpiła wymiana listów i gdy już, byłem na studiach, wiadomość, że zdaje maturę. Odpisałem ze zwykłym studenckim życzeniem połamania nóg i moją Magnolię wnoszono na salę egzaminacyjną w gipsie na nodze. Później spotkaliśmy się w Poznaniu i po kilku tygodniach jak najpoważniej oświadczyłem się. Usłyszałem coś co mnie poraziło – nic z tego, bo rodzice jej i pewnego chłopca już dawno uradzili ich małżeństwo. Była w tym też i intryga pewnej pani, która ze mną wiązała nadzieje, ale o tym dowiedziałem się po latach. Teraz jest dla mnie tą samą Magnolią, choć oboje mamy wnuki, a z jej bratem przyjaźnię się i przez lata byliśmy sąsiadami.

Ja znalazłem towarzyszkę życia, która dała mi w życiu wiele szczęścia, ale też i tę dawkę goryczy, o której pisze Mickiewicz w „Dziadach”.

Co było potem – studia, nieraz hulaszcze życie i spotkanie dowódcy z okresu konspiracji wojennej, zaangażowanie się w działalność niepodległościową i wsypa z wyrokiem dożywocia na tajnym procesie na Mokotowie. Starania mojej późniejszej żony i odwilż sprawiły, że wyszedłem po przeszło 4 latach, uzyskując dzięki jednemu z dwóch znanych mi osobiście komunistów, dyplom magisterki. Praca poniżej moich ambicji u znakomitego szefa, też mającego na sobie znak akowskiej działalności.

Wreszcie zdobyłem się na „skok do wody” – przez 4 lata zrobiłem doktorat, zostałem pracownikiem naukowym poznając po kolei ochronę roślin, mechanizację rolnictwa, znowu ochronę roślin i środowiska oraz zootechnikę. Poza pewna dość szeroką wiedzą nic mi nie zostało, żadnych honorów, żadnej olśniewającej kariery, którą mi niektórzy wróżyli. Ot pokręcone życie mojego pokolenia.

I CO TO BYŁO

Dziś, gdy patrzę na cały mój okres gostyński, zdaję sobie sprawę, że w tym szczególnym okresie i miejscu miał miejsce totalny (nie totalistyczny) system wychowawczy. To gimnazjum wraz ze swoimi nauczycielami formowało ludzi o prostych i trudnych do złamania kręgosłupach, ludzi myślących. Nie trzymano się sztywnych „programów nauczania”, ale wsączano wiedzę. Nie było „lekcji wychowawczych” ze smrodkiem dydaktycznym, ale wdrażanie do życia społecznego, poprzez sklepik samorządu, poprzez wybory, poprzez pracę harcerstwa i przede wszystkim naukę myślenia. Chyba to wystarczy, aby dość krytycznie patrzeć na dzisiejsze zmagania nad reformą szkolnictwa. Czy nie lepiej przypatrzeć się koncepcjom takich ludzi jak dyr. Gruchała, dyr. Szymański, oddaniu kulturze prof. Rybskiego i wiele, wiele innych, którzy nas formowali, a chyba zrobili to dobrze, bo gdzieś w końcu doszliśmy jako wychowankowie tej szkoły.