Gładysz Andrzej

Blisko 50 lat spędził na sali sądowej. Przeprowadził tysiące rozpraw. Kiedy inni pięli się po szczeblach zawodowej kariery on z godnością znosił to, że na żaden awans nie mógł liczyć. Bo zawsze szedł pod prąd. Najpierw mówiono mu: „Zapisz się do PZPR” to otrzymasz stanowisko. Odmawiał. Potem przekonywano: „Wystąp z „Solidarności.” Nie wystąpił. Gdy nadeszły wreszcie czasy, że nikt nie musiał się już do niczego zapisywać, ani z niczego występować, został Prezesem Sądu Rejonowego w Poznaniu. Był niezwykle barwną postacią poznańskiego wymiaru sprawiedliwości. Choć kilka lat temu poważna choroba oderwała go w jednej chwili od pracy zawodowej do dziś jego nazwisko jest znane, przywoływane, wymawiane z ogromnym szacunkiem. Nestor poznańskich prawników Andrzej Gładysz mówi o sobie tak: - Najważniejsze dla mnie jest to, że dziś, gdy staję przed lustrem mogę spokojnie spojrzeć sobie twarz.


Przerwane dzieciństwo
Urodził się 22 września 1932 roku, w majątku rodzinnym w Brzozie w powiecie krotoszyńskim. Jego ojciec Marian Gładysz prowadził gospodarstwo. Miał ukończone studia ekonomiczno-rolnicze w Lipsku, gdzie się doktoryzował. Udzielał się społecznie, był posłem na Sejm ziemi krotoszyńskiej. Matka - Maria Ludwika, z domu Kossobudzka, zajmowała się wychowaniem trójki dzieci: najstarszej Barbary, Aleksandry i najmłodszego Andrzeja.
Gdzieś w głębi pamięci pozostał do dziś obraz rodzinnego dworku: duża jadalnia, sypialnia, pokój dzieci, dwa saloniki i gabinet, w którym pracował ojciec. I Tosca - półdzika wilczyca, która nie odstępowała Andrzeja na krok. Był też duży park z pięknymi klombami i ogród prowadzony przez matkę. W domu często bywali goście: krewni, znajomi, przyjaciele i sąsiedzi z okolicznych majątków: Fenrychowie, Chełkowscy, Ubyszowie, Plucińscy. - Gdy zbliżała się niedziela nie mogłem się doczekać, kiedy do nas przyjadą na popołudniową herbatkę. W każdej rodzinie było sporo dzieci, więc stanowiliśmy znakomitą gromadę do zabawy - wspomina prezes.
Pamiątką tych kilku szczęśliwych lat spędzonych w Brzozie jest stary, mocno podniszczony album z rodzinnymi zdjęciami. Przy każdej fotografii odręczny podpis Ludwiki Gładyszowej: dworek latem i zimą, dzieci na sankach i nad wodą, rodzinny piknik na kocu przed domem, mały Andrzej w wózku i u ojca na rękach, Basia i Ola z wielkimi kokardami na głowie. Jest wspomnienie świąt Wielkiej Nocy z 1936 roku - stół zastawiony wielkanocnymi babami i mięsami i dzieci, które w ogrodzie szukają „zajączka.” Jest cała rodzina przy stole w jadalni i Jędruś - jak go nazywano w domu, na rowerku. - Pamiętam też Boże Narodzenie 1938 roku. Przyszedł Gwiazdor i pyta mnie: „Byłeś grzeczny?” - więc oczywiście potwierdziłem, że byłem bardzo grzeczny.
-To Gwiazdor ma dla Ciebie prezenty - powiedział, kazał mi się ubrać i iść do stajni. Poszliśmy wszyscy, a tam niespodzianka: dwa piękne kuce - Figa i Wisus- -przypomina sobie.
Wspomnienie z Brzozy, które prześladuje go do dziś, to październikowy dzień 1939 roku, kiedy do drzwi dworku zapukali gestapowcy. - Raus, raus - wykrzykiwali. Na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy mieli niewiele czasu. To był ostatni dzień w rodzinnym domu - nigdy już tom nie powrócili. Z rodzinnego majątku ocalało kilka mebli, które przechowali pracujący w majątku ludzie i stare fotografíe. W snach uparcie powraca jedynie krzyk gestapowca: raus, raus.
Utracony majątek
Trafili do Dobrzycy w powiecie pleszewskim, gdzie Niemcy zorganizowali tymczasowy obóz dla ziemian. Razem z Gładyszami było jeszcze ok. 50 innych rodzin. Po ośmiu tygodniach spędzono ich na dworzec w Koźminie skąd bydlęcymi wagonami wywieziono do Generalnej Gubemi.W miejscowości Ryki wszystkich wyrzucono z wagonów - od tej pory mieli radzić sobie sami. Początkowo rozlokowali się u mieszkających tam rodzin, potem każdy na własną rękę zaczął szukać pracy. Marian Gładysz, dzięki nienagannej znajomości języka niemieckiego i ogromnemu doświadczeniu w prowadzeniu gospodarstwa, otrzymał mieszkanie i pracę w Sichowie, gdzie znajdowały się przejęte przez Niemców dobra ziemskie Radziwiłłów. Zamieszkali w domu, który przed wojną zajmował zarządca majątku.
Tam 7 letni Andrzej rozpoczął edukację w wiejskiej szkole. Tam też miał szczęście poznać ks. prof. Konstantego Michalskiego - wybitnego filozofa, znawcę myśli św. Tomasza z Akwinu, kierownika katedry Filozofii Chrześcijańskiej na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, który przygotował go do I Komunii Świętej. - To on nauczył mnie myślenia o Bogu, ludziach, naszej narodowej historii - ocenia dziś Andrzej Gładysz. Sichowo znajdowało się niedaleko Kielc, gdzie od 1941 roku działał oddział partyzancki „Jędrasie” założony przez Władysława Jasińskiego. Zdarzało się, że partyzanci przychodzili do Sichowa po zaopatrzenie. - Dla nas młodych chłopaków, było to wielki przeżycie. Wiedzieliśmy, że działają nielegalnie, że muszą się ukrywać. Więc kiedy czasami udało nam się ich zobaczyć mieliśmy poczucie, że stało się coś wyjątkowego, że zobaczyliśmy prawdziwych bohaterów. Każda ich wizyta w Sichowie była wielką tajemnicą, nigdy niewolno nam było o tym rozmawiać. W ten sposób mieliśmy swój udział w konspiracji, co było dla nas niezwykle ważne.
Krótko przed zakończeniem wojny rodzina przeniosła się do Tamowa. Tam w przyspieszonym tempie, na przełomie 1944/1945 roku Andrzej ukończył I klasę gimnazjum a jego siostry zdały maturę.
Po wyzwoleniu Gładyszowie pomyśleli natychmiast o powrocie do rodzinnego majątku. Marian Gładysz pojechał do Brzozy, by zobaczyć, co ocalało z wojennej zawieruchy. Gdy tylko pojawił się w swym domu pracujący u niego przed wojną kierowca Franciszek Urbaniak ostrzegł go: doktorze, zaraz tu będzie UB, niech się pan schroni w moim domu. Tak zrobił, dzięki czemu - tego był pewien - ocalił życie. Następnego dnia wrócił do Tamowa.
O majątku w Brzozie musieli zapomnieć już na zawsze.

U Filipinów w konwikcie
Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że w Tarnowie poznał księży Filipinów, którzy zaproponowali mu, by zarządzał ich majątkami w okolicach Gostynia. Majątki stanowiły źródło utrzymania dla prowadzonego przez nich konwiktu na Świętej Górze, w którym mieszkało blisko 100 chłopców. Propozycja wydawał się atrakcyjna, dlatego wiele się nie zastanawiając przeprowadzili się do Drzęczewa skąd Andrzej każdego dnia dojeżdżał 4 kilometry rowerem do Gimnazjum w Gostyniu.
Rok szkolny 1949/1950 - ostatni rok nauki w gimnazjum spędził u Filipinów, choć formalnie od roku, zgodnie z zarządzeniem władz państwowych, konwikt już nie istniał - mogli w nim pozostać jedynie ci, którzy mieli do zdania maturę. Andrzej zamieszkał w dwuosobowym pokoju ze swoim kolegą Wiesiem Kokocińskim. - Posiłki jadaliśmy w klasztornym refektarzu. Księża trzymali nas krótko, o złamaniu dyscypliny nie było mowy - przypomina sobie dzisiaj.
Każda godzina dnia była zaplanowana co do minuty. Pobudka, toaleta, poranna msza święta, śniadanie, szkoła, obiad, czas wolny, indywidualna nauka w tzw. uczelni pod okiem dyżurnego, który pilnował porządku. - Nie było wtedy mowy o wygłupach, rozmowach. Trzeba się było uczyć - wspomina. W konwikcie działała też bardzo prężnie drużyna harcerska im. Adama Konarzewskiego, do której należeli wszyscy konwiktorzy. Był też czas na sport - koszykówkę , siatkówkę, piłkę nożną. Nikt się nie nudził - mówi prezes.
Kontakty z „filipińskimi” kolegami utrzymuje do dziś: w czerwcu 2008 roku, w 60 rocznicę zamknięcia konwiktu przez władze komunistyczne odbył się w klasztorze na Świętej Górze w Gostyniu zjazd byłych wychowanków. - Udało nam się zgromadzić nazwiska 50 kolegów - część odpisała, że ze względu na zły stan zdrowia nie może przybyć na spotkanie, niektórzy nie odezwali się wcale. Spotkaliśmy się w gronie 24 osób i przez dwa dni wspominaliśmy stare dobre dzieje - mówi prezes.

Wilczy bilet za pochodzenie
W czerwcu 1950 roku Andrzej Gładysz zdał tzw. dużą maturę. Przyszedł czas poważnych decyzji i wyboru dalszej drogi życiowej. Był typowym humanistą, dlatego studiowanie kierunków ścisłych odpadało. Interesowała go historia. Ojciec namówił go jednak, by poszedł na prawo, bo takie studia, jak przekonywał, poszerzą jego horyzonty i otworzą drogę do rozmaitych zawodów. Złożył więc dokumenty na Wydział Prawa Uniwersytetu Poznańskiego. Ale do egzaminów wstępnych nie został dopuszczony. Powód: pochodzenie społeczne i praca ojca, który zarządzał majątkami kościelnymi.
Dzięki przychylności ówczesnego prodziekana, prof. Alfonsa Klafkowskiego, który wycofał z dokumentów doniesienia o jego „złym”pochodzeniu i „niewłaściwej” pracy ojca, Andrzej został dopuszczony we wrześniu do tzw. egzaminów dodatkowych. Zdał je doskonale i został studentem. Przeprowadził się do Poznania i zamieszkał w mieszkaniu swej matki chrzestnej przy ul. Jackowskiego, gdzie od kilku lat mieszkały jego starsze siostry: Barbara - studentka medycyny i Aleksandra - studentka Akademii Handlowej oraz rodzice, którzy przeprowadzili się do Poznania po zamknięciu konwiktu.
Studia prawnicze odbywały się wówczas w systemie dwustopniowym: najpierw trzy lata, potem roczne studia magisterskie. III rok kończył się egzaminem z prawa międzynarodowego u prof. Klafkowskiego. - Bardzo mi zleżało, by ten egzamin zdać szczególnie dobrze, miałem przecież dług wdzięczności względem profesora - wspomina. I rzeczywiście: profesor bardzo zadowolony z wiedzy, jaką posiada student postawił mu ocenę bardzo dobrą. - Po egzaminie pogratulował mi i powiedział: Panie Andrzeju, przez cały czas obserwowałem pana postępy w nauce. Nie zawiódł pan mojego zaufania, cieszę się, że panu pomogłem.
Dziś sam przyznaje, że w przeciwieństwie do czasów gimnazjalnych, gdy nauka nie była jego pasją na studiach wszystko się odmieniło. - Byłem naprawdę dobrym studentem, aż sam się dziwię, gdy czasami zaglądam do mojego indeksu. Nie oblałem żadnego egzaminu. Nabrałem umiejętności samodzielnego uczenia się i sprawiało mi to ogromną przyjemność - mówi prezes. Był też oczywiście czas na studencie wypady do kina, do opery, na sport.
Cztery lata studiów minęły bardzo szybko. Towarzyszyło mu poczucie, że dokonał trafnego wyboru, że prawo jest tym, czym faktycznie chce zajmować się w swoim zawodowym życiu.
Pracę magisterską, na temat poglądów polityczno-prawnych Jana Ostroroga, napisał pod kierunkiem prof. Zygmunta Wojciechowskiego - wybitnego polskiego prawnika, założyciela i wieloletniego dyrektora Instytutu Zachodniego w Poznaniu. Profesor Wojciechowski widział w swym uczniu przyszłego naukowca, dlatego zaraz po obronie pracy magisterskiej zaproponował Gładyszowi, by udał się do Pragi na dalsze studia, gdzie miał zapoznać się z zagadnieniami związanymi z ruchem husyckim i dokonać porównania jak ruch ten rozwijał się na ziemiach czeskich, a jak w Polsce. -
Propozycja ta wydała mi się bardzo atrakcyjna. Byłem młody, otwarty na nowe wyzwania, dlatego cieszyłem się, że będę mógł dalej się kształcić - wspomina. I pewnie tak by się stało, gdyby nie nagła śmierć profesora Wojciechowskiego, która udaremniła te plany. Andrzej Gładysz otrzymał nakaz pracy i 1 października 1954 roku został skierowany jako aplikant do Sądu Wojewódzkiego w Poznaniu.
Świadek czerwca 1956
Aplikacja trwała półtora roku. W tym czasie miał okazję poznać wybitnych polskich sędziów, którzy orzekali jeszcze przed wojną. - To byli ludzie ogromnej kultury i nieprzeciętnej wiedzy. Miałem przed nimi olbrzymi respekt - wspomina dzisiaj. Kiedy proponowano im, by zapisali się do partii odmawiali i niewiele później zwalniano ich z pracy.
Andrzej Gładysz też oczywiście podobną propozycję otrzymał. - Uważałem, że każdy sędzia powinien być bezpartyjny, dlatego nigdy się na to nie zgodziłem.
W maju 1956 roku zdał egzamin sędziowski i otrzymał nominację na asesora sądowego: najpierw w Kaliszu, potem w Jarocinie i Koninie.
Poznański Czerwiec 1956 roku zastał go w Kaliszu. O tym, że robotnicy wyszli na ulice dowiedział się z radia. - Wsiadłem w pociąg i przyjechałem do Poznania. Chciałem na własne oczy zobaczyć, co się dzieje, denerwowałem się o moich najbliższych, którzy mieszali w Poznaniu - wspomina dzisiaj.
Na stacji Starołęka pociąg się zatrzymał, a wszystkim pasażerom kazano wysiadać. Poinformowano, że w mieście obowiązuje godzina policyjna. Pieszo dotarł do domu przy ul. Jackowskiego. Próbował się jeszcze kontaktować z kolegami: od nich dowiedział się, że powstańcy weszli do budynku sądu i prokuratury i przez okno wyrzucali dokumenty. - To był błąd. Wiele akt zostało zniszczonych: musieliśmy to odtwarzać, co sprawiło, że niektóre procesy bardzo się przeciągały - ocenia dzisiaj.
We wrześniu wezwał go do siebie prezes Sądu Wojewódzkiego. Stawił się wyznaczonego dnia. Czekając na rozmowę przed gabinetem prezesa spotkał swego przyjaciela, Janusza Schefflera, który również został wezwany do sądu. - Prezes powiedział, że ze względu na zaufanie, jakim nas darzy, powierza nam obowiązki protokołowania rozpoczynających się pod koniec września procesów poznańskich. Byliśmy zaskoczeni. W pierwszej chwili mogliśmy potraktować to jako degradację, gdyż nie zdarzało się, by asesorzy byli protokolantami. Dopiero podczas rozmowy uświadomiliśmy sobie wagę tego zadania i odpowiedzialność, jaka na nas spoczywa. Ważne było przecież każde zapisane słowo, które stanowiło materiał dowodowy - mówi dzisiaj.
Rozprawy rozpoczęły się pod koniec września. Andrzej Gładysz został przydzielony do składu sędziowskiego, któremu przewodniczył Wacław Żebrowski. Protokoły sporządzał ręcznie - długopisem lub piórem. Przeżywał zeznania każdego z oskarżonych.
Podczas tych rozpraw miał okazję poznać wybitnych poznańskich adwokatów, którzy podjęli się obrony oskarżonych m.in. Stanisława Hejmowskiego, Gerarda Kujanka, Janusza Waliszewskiego, Michała Grzegorzewicza. Nigdy nie zapomni jak podczas mowy obrończej Michał Grzegorzewicz pokazał wszystkim obecnym na sali sądowej zakrwawioną koszulkę Romka Strzałkowskiego, którą dostał od matki Romka. - W sali było bardzo dużo osób, bo rozprawy były jawne. Przyglądali im się obserwatorzy z zagranicy. Ale w tamtej chwili zapanowała zupełna cisza. Niektórzy płakali. Ja też miałem łzy w oczach i z trudem je powstrzymywałem - przypomina sobie.
Wyrok został wydany 12 października - 7 oskarżonych otrzymało kary pozbawienia wolności od 2 do 6 lat, dwie osoby uniewinniono.
Nigdy potem nie miał już okazji zajrzeć do sporządzanych wówczas protokołów, choć sam jest ciekawy, jak wyglądają te akta. - Istotę tego, w czym dane mi było uczestniczyć doceniłem dopiero po latach - ocenia dzisiaj.

Ukarany za poglądy
Po zakończeniu procesów powrócił do pracy asesora. Aż trzy lata kazano mu czekać na nominacje sędziowską: w lutym 1960 roku został sędzią Sądu Rejonowego w Koninie, siedem lat później sędzią Sadu Rejonowego w Poznaniu.
Był cywilistą: orzekał w sprawach rodzinnych, rozwodowych, alimentacyjnych, o ustalenie ojcostwa, majątkowych, eksmisyjnych i prawa pracy. Jak każdy po cichu marzył o awansie na sędziego Sądu Wojewódzkiego. - Kiedyś jeden z sekretarzy PZPR powiedział mi: dostaniesz nominację, jeśli zapiszesz się do partii. Nigdy się flie złamałem - wspomina.
Podczas rozpraw potrafił być nerwowy i porywczy. Zdarzało mu się podnieś głos czy rzucić niestosowne słowo. - Kiedy przez kilkanaście, lat dzień w dzień, orzeka się w sprawach rozwodowych i wysłuchuje tych wszystkich ludzkich brudów, to najspokojniejszy człowiek może w końcu stracić cierpliwość - tłumaczy się. Młodzi aplikanci oddani pod opiekę sędziego Gładysza drżeli ze strachu. Do dziś wspominają niektóre rozprawy, podczas których puszczały mu nerwy.
Kiedy czuł, że emocje biorą górę odraczał sprawę, by na spokojnie jeszcze raz ją prześledzić. Zdarzało się, że po wydaniu wyroku sam siebie zadręczał pytaniami: „Andrzeju, czy ty na pewno dobrze zrobiłeś?”.
W takich chwilach cieszył się, że istnieje rewizja, że ktoś na chłodno jeszcze raz przyjrzy się aktom sądowym. Ale uchylenia jego wyroków zdarzały się niezwykle rzadko.
Wśród sędziów słynął z tego, że stosunkowo często potrafił zwaśnione strony doprowadzić do ugody. - To jedna z sędziowskich reguł, której bardzo przestrzegałem. Każda ugoda jest lepsza niż wyrok. Bo z wyroku zadowolona Propozycja ta wydała mi się bardzo atrakcyjna. Byłem młody, otwarty na nowe wyzwania, dlatego cieszyłem się, że będę mógł dalej się kształcić - wspomina. I pewnie tak by się stało, gdyby nie nagła śmierć profesora Wojciechowskiego, która udaremniła te plany. Andrzej Gładysz otrzymał nakaz pracy i 1 października 1954 roku został skierowany jako aplikant do Sądu Wojewódzkiego w Poznaniu.

Świadek czerwca 1956
Aplikacja trwała półtora roku. W tym czasie miał okazję poznać wybitnych polskich sędziów, którzy orzekali jeszcze przed wojną. - To byli ludzie ogromnej kultury i nieprzeciętnej wiedzy. Miałem przed nimi olbrzymi respekt - wspomina dzisiaj. Kiedy proponowano im, by zapisali się do partii odmawiali i niewiele później zwalniano ich z pracy.
Andrzej Gładysz też oczywiście podobną propozycję otrzymał. - Uważałem, że każdy sędzia powinien być bezpartyjny, dlatego nigdy się na to nie zgodziłem.
W maju 1956 roku zdał egzamin sędziowski i otrzymał nominację na asesora sądowego: najpierw w Kaliszu, potem w Jarocinie i Koninie.
Poznański Czerwiec 1956 roku zastał go w Kaliszu. O tym, że robotnicy wyszli na ulice dowiedział się z radia. - Wsiadłem w pociąg i przyjechałem do Poznania. Chciałem na własne oczy zobaczyć, co się dzieje, denerwowałem się o moich najbliższych, którzy mieszali w Poznaniu - wspomina dzisiaj.
Na stacji Starołęka pociąg się zatrzymał, a wszystkim pasażerom kazano wysiadać. Poinformowano, że w mieście obowiązuje godzina policyjna. Pieszo dotarł do domu przy ul. Jackowskiego. Próbował się jeszcze kontaktować z kolegami: od nich dowiedział się, że powstańcy weszli do budynku sądu i prokuratury i przez okno wyrzucali dokumenty. - To był błąd. Wiele akt zostało zniszczonych: musieliśmy to odtwarzać, co sprawiło, że niektóre procesy bardzo się przeciągały - ocenia dzisiaj.
We wrześniu wezwał go do siebie prezes Sądu Wojewódzkiego. Stawił się wyznaczonego dnia. Czekając na rozmowę przed gabinetem prezesa spotkał swego przyjaciela, Janusza Schefflera, który również został wezwany do sądu. - Prezes powiedział, że ze względu na zaufanie, jakim nas darzy, powierza nam obowiązki protokołowania rozpoczynających się pod koniec września procesów poznańskich. Byliśmy zaskoczeni. W pierwszej chwili mogliśmy potraktować to jako degradację, gdyż nie zdarzało się, by asesorzy byli protokolantami. Dopiero podczas rozmowy uświadomiliśmy sobie wagę tego zadania i odpowiedzialność, jaka na nas spoczywa. Ważne było przecież każde zapisane słowo, które stanowiło materiał dowodowy - mówi dzisiaj.
Rozprawy rozpoczęły się pod koniec września. Andrzej Gładysz został przydzielony do składu sędziowskiego, któremu przewodniczył Wacław jest zawsze tylko jedna strona. W wyniku ugody każdy idzie na ustępstwa i ostatecznie ludzie podają sobie ręce.
Na początku lat 80. został przewodniczącym Wydziału I Cywilnego Sądu Rejonowego w Poznaniu. Po wypadkach sierpniowych z entuzjazmem zaangażował się w organizowanie zakładowej „Solidarności.” Wybrano go członkiem zarządu NSZZ Pracowników Wymiaru Sprawiedliwości. - To był najpiękniejszy okres mojej pracy w sądzie, cieszę się, że się tego wówczas podjąłem - ocenia z perspektywy czasu. Choć niektórzy szczerze mu to odradzali: „Andrzej, w co ty się pakujesz, czy ty zwariowałeś?” - mówili.
Jako związkowiec utrzymywał ożywione kontakty z kolegami z „Solidarności” działającej w Sądach Rejonowych w Warszawie, Krakowie i Gdańsku.
Spotykali się najczęściej na wspólnych obradach w siedzibie Ministerstwa Sprawiedliwości. - Tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego przyjechaliśmy do Warszawy i jak zawsze udaliśmy się do ministerstwa. Ale przy wejściu nas zatrzymano informując, że mamy zakaz wchodzenia do budynku - przypomina sobie. Krótko potem nastąpiła delegalizacja „Solidarności” i 13 grudnia 1981 roku.
-Dokładnie pamiętam ten dzień. Miałem właśnie jechać do syna mego przyjaciela na przysięgę wojskową. Rano chwytam za słuchawkę, by się z nim jeszcze umówić, co do wyjazdu, ale telefon milczy. Włączam radio - radio też milczy. Zacząłem mieć dziwne przeczucia. Włączyłem telewizor, a tam przemawia generał Wojciech Jaruzelski - stan wojenny. Ogarnęło nas przerażenie. Groza - co teraz będzie? I obawa, by nie doszło do rozlewu krwi. Atmosfera w sądzie była bardzo nerwowa, odbywały się procesy doraźne.
W tym właśnie czasie Gładysz otrzymał delegację do orzekania w Sądzie Wojewódzkim. Taka delegacja oznaczała, że w najbliższych kilku miesiącach otrzyma wreszcie nominację na sędziego Sądu Wojewódzkiego.
-Któregoś dnia wzywa mnie do siebie prezes Lech Domaradzki, późniejszy minister sprawiedliwości, i mówi: - Andrzeju, jadę do Warszawy po Twoją nominację, ale jeśli Wojskowa Rada Obrony Narodowej dowie się, że należysz do „Solidarności”, nie zgodzi się na nią. Napisz pismo, że występujesz ze Związku. Odmówiłem.
Prezes na mnie popatrzył i powiedział: Złożyłem Ci tę propozycję, choć wiedziałem, jaka będzie Twoja decyzja.
Chcąc nie chcąc po kilku miesiącach orzekania w Sądzie Wojewódzkim Gładysz musiał powrócić do Sądu Rejonowego. Trafił do Wydziału II Cywilnego. Dziś mówi tak: Dzięki atmosferze, jaką stworzyli tam moi młodsi koledzy, udało mi się przetrwać te trudne dla mnie chwile. Byłem przecież zdegradowany. Mogłem być jedynie sędzią liniowym bez możliwości awansu na jakiekolwiek stanowiska funkcyjne. To były dla mnie naprawdę bardzo trudny czas - przypomina sobie. Tak przetrwał do 1989 roku. Nadeszła wolność. Awans po latach
W maju 1990 roku w Sądzie Rejonowym w Poznaniu miały się odbyć wybory nowego prezesa. Wyboru miał dokonać powołany jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego Samorząd Sędziowski. Jeden z kolegów namówił Gładysza, by zgłosił swoją kandydaturę.
- Początkowo się wahałem, ale ostatecznie doszedłem do wniosku, wsparty radą wielu innych osób, że wystartuję - przypomina sobie. Wybory wygrał.
Na jednym z pierwszych spotkań powiedział swoim podwładnym, że najważniejszą rzeczą, o którą będzie zabiegał, to niezależność sądu i niezawisłość sędziów. - Powiedziałem wprost: Jeśli się dowiem, że ktoś z Państwa sprzeniewierzył się tej zasadzie nie będę tego tolerował. Taka osoba może natychmiast zwolnić się z pracy w sądzie i szukać innego zajęcia.
Krótko potem nadeszła też wyczekana przez tyle lat nominacja na sędziego Sądu Wojewódzkiego, gdzie orzekał w Wydziale Cywilno Rewizyjnym pełniąc jednocześnie obowiązki prezesa Sądu Rejonowego.
A Sąd Rejonowy na początku lat 90. to - jak sam określa, była kolubryna, w której pracowało 300 ludzi. Wszystko się kotłowało jak w tyglu. Przeobrażenia w naszym kraju sprawiły, że zaczęły powstawać nowe wydziały m.in. gospodarcze czy rejestrowe. Przybywało nieznanych do tej pory spraw. Sąd zrobił się za ciasny.
- To na mojej głowie było zorganizowanie pracy sądu, pozyskanie od władz wojewódzkich i samorządowych nowych budynków, pomieszczeń, zapewnienie ludziom godziwych warunków do orzekania - mówi Gładysz,.
Pracy było tyle, że w sądzie siedział od rana, do późnego wieczora.
- Do godz. 15 ciągle przychodzili interesanci, odbywał się różne spotkania, posiedzenia, dzwoniły telefony. W sądowej stołówce zjadałem obiad i do późnego wieczora siedziałem jeszcze nad dokumentami - przypomina sobie tamte lata.
W okolicach Bożego Narodzenie bądź Nowego Roku organizował spotkanie dla pracowników. Zapraszał kierownictwo sądu, przewodniczących wszystkich wydziałów, kierowników sekretariatów, przedstawicieli komorników i kuratorów. Towarzyszył im też zawsze ks. prof. Tadeusz Walachowicz - duszpasterz Duszpasterstwa Prawników Wielkopolskich, do którego prezes od wielu lat należał i z którym związany jest do dziś. Bywa na comiesięcznych mszach w kościele przy ul. Stolarskiej, spotkaniach, opłatkach.
Choć miał naturę choleryka i nerwusa, był jednocześnie bardzo wrażliwy na ludzkie problemy. Jego współpracownicy do dziś wspominają chwile, kiedy bezinteresownie potrafił im pomóc, dyskretnie interesował się, gdy wiedział, że mająjakieś swoje prywatne kłopoty. Idealnie potrafił oddzielić życie prywatne od zawodowego. - Miałem przyjaciół wśród sędziów, prokuratorów, adwokatów. Utrzymywałem z nimi kontakty, zapraszałem na imieniny. Wiem, że nie wszystkim się to podobało - wspomina dzisiaj.
Imieniny prezesa obrosły legendą. Była to potężna impreza, na której potrafił gościć 150 osób. Spotykali się tam profesorowie wyższych uczelni i piłkarze,znani prawnicy i bokserzy, lekarze i rzemieślnicy, intelektualiści i urzędnicy, członkowie Bractwa Kurkowego i Duszpasterstwa Prawników. Impreza miała charakter typowo męski. Odbywała się zawsze w jakiejś wynajętej sali - np. w Ośrodku Szkoleniowym PKP na Dębcu. - Miałem tylu znajomych, że nie było mowy, bym mógł wszystkich zaprosić do domu - wspomina. Ponieważ Gładysz znany był jako dusza towarzystwa wszyscy chętnie przyjmowali zaproszenie. - Wiedziałem jak bardzo moi goście różnią się poglądami i zapatrywaniami na różne sprawy, dlatego na imieninach obowiązywał zakaz rozmawiania na tematy polityczne. Tak na wszelki wypadek, żeby nie doszło do niepotrzebnej wymiany słów. I muszę przyznać, że wszyscy tego pilnowali i dobrze się bawi - czasami aż do białego rana - wspomina.
Mimo, że uchodził za człowieka nieprzystępnego, zimnego i dumnego ludzie darzyli go zaufaniem i szacunkiem. Dali temu wyraz powierzając mu na kolejne cztery lata kierowanie Sądem Rejonowym. - Miałem ogromną satysfakcję, za moją kandydaturą głosowało blisko 90 proc. To by najlepszy dowód, że ludzie byli zadowoleni.
Jak sędzia z piłkarzem
Zamiłowanie do organizowani rozmaitych spotkań sprawiło, że niecodzienne imprezy odbywał się też w budynku Sądu Rejonowego przy ul. Młyńskiej.
Jedną z pierwszych był koncert kolęd w wykonaniu Chóru prof. Stefana Stuligrosza.
Pomysł narodził się we Francji, gdzie gościł na zaproszenie prezesa Sądu Apelacyjnego w Renes. - Podczas tej wizyty zostałem zaproszony na koncert, który odbywał się w pięknym zabytkowym budynku parlamentu bretońskiego, gdzie obecnie mieści się sąd. Wtedy pomyślałem sobie, że i nasz budynek znakomicie nadawałby się na taką okazję - opowiada. Gmach sądu przy ul. Młyńskiej zbudowany został na początku XX wieku, zaprojektowali go dwaj berlińscy architekci. Do dziś wchodzących tam petentów zachwyca obszerny hol, majestatyczne schody i kolorowe witraże w oknach.
W okolicy Bożego Narodzenia prezes Gładysz zadzwonił do prof. Stefana Stuligrosza. - Nigdy wcześniej nie miałem okazji osobiście rozmawiać z profesorem a mimo to, gdy poprosiłem, by przyszedł do mnie do sądu na rozmowę nie odmówił.
Propozycja została przyjęta - koncert najsłynniejszych kolęd świata odbył się 6 stycznia 1997 roku. Publiczność dopisała. Sam profesor Stuligrosz uznał ten występ za historyczny. - Śpiewaliśmy w najsłynniejszych katedrach całego świata. W sądzie śpiewamy pierwszy raz - tłumaczył zgromadzonej publiczności.
- Już po koncercie podczas jakiegoś kolejnego spotkania zapytałem profesora, dlaczego od razu przyjął moje zaproszenie na spotkanie w sądzie skoro byłem dla niego zupełnie obcym człowiekiem. Profesor powiedział mi, że gdy tylko usłyszał w słuchawce moje nazwisko pomyślał, że jestem krewnym ks. Antoniego Gładysza, stryja mego ojca, dawnego proboszcza na Starołęce. To on odkrył przed laty w dorastającym Stefanie Stuligroszu, talent do muzyki i namówił rodziców, by kształcili swego syna w tym kierunku. „Tym koncertem po wielu latach spłaciłem mój dług wdzięczności wobec pańskiego krewnego - tłumaczył mi profesor.
Koncert zaowocował przyjaźnią obu panów, która trwa do dziś.
Pozańskie Słowiki jeszcze raz koncertowały w budynku sądu, śpiewał też Reprezentacyjny Chór Związku Nauczycielstwa Polskiego i soliści poznańskiej opery, w tym znakomity baryton Jerzy Fechner.
Z inicjatywy i na zaproszenie prezesa w budynku sądu odbyło się też spotkanie członków Polskiego Towarzystwa Miłośników Krzemieńca i Ziemi Krzemienieckiej im. Juliusza Słowackiego, do którego Gładysz od wielu lat należy - W czasie ćwiczeń wojskowych, na które byłem wzywany co dwa lata, poznałem prokuratora Bogdana Jankowskiego. Polubiliśmy się i któregoś razu prokurator zaprosił mnie do siebie do domu. Podczas tej wizyt dostrzegłem na półce album o Lwowie. Zaczęliśmy na ten temat rozmawiać i okazało się, że mój znajomy pochodzi z Krzemieńca, a jego ojciec był oficerem XII Pułku Ułanów Podolskich. Tak barwnie opowiadał o kresach, że bez wahania, gdy tylko mi to zaproponował zapisałem się do Towarzystwa Miłośników Krzemieńca i Ziemi Krzemienieckiej. Dzięki ludziom, których tam spotkałem poznałem niezwykłą historię Wołynia i Podola - mówi Gładysz.
Corocznie 3 maja, w święto Gimnazjum Krzemienieckiego z całej Polski do Poznania przyjeżdżają członkowie Towarzystwa. Najpierw odbywa się uroczysta msza św. w kościele oo. Dominikanów, potem spotkanie i przyjęcie w Hotelu Ikar. - Z roku na rok coraz nas mniej. Sam jestem rodowitym Wielkopolaninem, ale cieszę się i dumny jestem, że znam ludzi, którzy stamtąd pochodzą - mówi prezes.

Cudowne uzdrowienie
Druga kadencja prezesa Gładysza upłynęła w maju 1998 roku. Na miejsce uroczystego pożegnania prezes wybrał salę sądowa w poznańskim ratuszu. Zaprosił tych, z którymi przez te wszystkie lata współpracował. Stawili się jak jeden mąż. Pamiątką tamtego dnia jest album z fotografiami i telewizor, który dostał na pożegnanie od swoich kolegów.
Zakończenie prezesury nie oznaczało wcale, że rozstaje się z sądem i pracą. Powrócił do orzekania w Wydziale Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Okręgowego w Poznaniu. Udzielał się społecznie, wszędzie było go pełno. Aż do lutego 1999 roku. Dobrze pamięta ten zimowy dzień. Obudził się bardzo zmęczony. Z trudem poruszał nogami i rękami. Nie przeczuwając jeszcze niczego złego z dużym wysiłkiem ubrał się i wyszedł z domu. Na schodach nie mógł zrobić ani kroku. Wrócił do mieszkania i położył się do łóżka. Zadzwonił do pracy i odwołał rozprawy.Przez rok leżał jak kłoda, przenoszony ze szpitala do szpitala, z oddziału na oddział. Przeszedł liczne operacje. Poruszał się jedynie na wózku inwalidzkim i nikt nie dawał mu większej nadziei, że kiedykolwiek będzie mógł stanąć na nogi. On nie przestawał wierzyć. Ćwiczył i rehabilitował się.
- Któregoś dnia, gdy tak leżałem zdany całkowicie na pomoc innych, zacząłem modlić się za wstawiennictwem Ojca Pio, bym mógł wstać z tego łóżka i być samodzielnym. Modliłem się przez wiele dni i wierzę, że moja modlitwa została wysłuchana. Że doświadczyłem cudu uzdrowienia - opowiada z całą szczerością.
Do pracy w sądzie już nigdy nie powrócił. Ale gdy tylko odzyskał siły i stanął na nogi na nowo mógł angażować się w tysiące spraw, którym był oddany przez całe lata. - Ta moja choroba uświadomiła mi jak wielu miałem wokół siebie bliskich ludzi i przyjaciół, którzy mi towarzyszyli, wspierali, pomagali. I pomagają nadal - cieszy się.
Z kolegami bywa na spotkaniach, meczach, wyjazdach, imieninach, koncertach. Wciąż jest zajęty, wciąż komuś potrzebny.
Rodzinnego majątku w Brzozie już nigdy nie udało się odzyskać. Po wojnie ziemia została rozparcelowana, a w dworku zamieszkało kilka rodzin. Z roku na rok wszystko niszczało coraz bardziej, nikt w to nie inwestował. - W 1989 roku pojechałem do Brzozy, by zobaczyć, co zostało z naszego dobytku. Dom był w opłakanym stanie, z dawnego parku nic nie pozostało - wspomina z żalem. Wśród mieszkających tam osób znalazł się człowiek, który go poznał. - Nie mógł mnie pamiętać - gdy wywożono nas z Brzozy miałem zaledwie 7 lat. Ale jako dorosły człowiek stałem się bardzo podobny do ojca. Dlatego domyślił się kim jestem - opowiada. Ludzie prosili go, by wrócił, by prowadził gospodarkę - tak jak jego ojciec. Dła niego był to już rozdział zamknięty. - Nie znam się na rolnictwie, jestem prawnikiem - tłumaczyłem im. I pokazuje zrobione wówczas zdjęcie: rozpadający się dom, który kilkadziesiąt lat wcześniej był pięknym ziemiańskim dworkiem. I w którym on spędził spokojne, szczęśliwe dzieciństwo.

Piłka ciągle w grze
Prawdziwą pasją Andrzeja Gładysza i jego drugim życiem jest sport. Zaczęło się już na studiach: grał w siatkówkę, koszykówkę, działał w Akademickim Związku Sportowym. Interesował się piłką nożną, był zapalonym kibicem. Prawdziwy romans z futbolem miał się jednak rozpocząć kilka lat później. Pracował już w sądzie, gdy mąż jednej z koleżanek inż. Janusz Matuszewski zaproponował mu, by zaangażował się w działalność sekcji młodzieżowej Okręgowego Związku Piłki Nożnej w Poznaniu. Lubił sport, dlatego nie kazał się długo namawiać. Związek zajmował się wyłapywaniem młodych talentów i budowaniem reprezentacji juniorów. Szybko go to wciągnęło i oddał się tej społecznej pracy bez reszty. Z młodzieżą spędzał każdą wolną chwilę: chodził z nimi na mecze, jeździł na obozy letnie do Sierakowa i Wągrowca, na których
przez szereg lat był kierownikiem, organizował zimowiska w Wiśle, Szklarskiej Porębie i Nowym Sączu. Stał się dla nich przyjacielem, wzorem, drugim ojcem. Własnych dzieci nie miał, dlatego te pokochał całym sercem. Razem z reprezentacjąjuniorów Poznania w 1976 roku pojechał na rozgrywki do Mediolanu. - To był mój pierwszy zagraniczny wyjazd, sport otworzy mi okno na świat - wspomina z rozrzewnieniem. Do dziś utrzymuje kontakty ze swymi podopiecznymi, śledzi ich losy, kariery - także te sportowe. Sam należy już do klubu seniora.
Jako działacz sportowy zaczął zbierać znaczki i proporce klubowe przywożone z meczy rozgrywanych w Polsce w Europie. Ma tego setki. - Początkowo ustawiałem je na półkach, ale w pewnej chwili zrobiło się tego tak dużo, że musiałem je pochować do pudeł - przypomina sobie. Czasami lubi do nich zaglądać, bo z każdym znaczkiem i proporczykiem wiąże się jakieś miłe wspomnienie.

Temida kontra Palestra
W 1975 roku wpadł na pomysł, by bakcylem sportowym zarazić też kolegów prawników i wykorzystując ich zapał zorganizował w Poznaniu mecz: sędziowie - prokuratorzy - adwokaci. Namówił tez prezesa ówczesnego Sądu Rejonowego Stefana Adamskiego, by ufundował dla zwycięskiej drużyny puchar. Pierwszy trójmecz, dzięki znajomościom Gładysza, odbył się na boisku AZS przy ul. Pułaskiego. Po dwóch latach prokuratorzy wycofali się z rywalizacji. Na boisku pozostali sędziowie i adwokaci, którzy tradycje meczy o Puchar Prezesa podtrzymują do dziś. Mecze odbywały się na stadionie Klubu Sportowego Posnania przy ul. Słowiańskiej, na stadionie Olimpii, a od 10 lat na stadionie Lecha przy ul. Bułgarskiej. Do pewnego momentu zdecydowaną przewagę mieli sędziowie, którzy rok w rok opuszczali boisko z pucharem. - Ale od 10 lat zdecydowanie lepsi są adwokaci - przyznaje Gładysz. Mecze były ostre, zawodnicy nie oszczędzali się. Czasami pojedynek kończył się kontuzją - złamaną ręką, zerwaniem ścięgna czy raną na głowie. Wynikało to jedynie z zaciętej rywalizacji a nie osobistych porachunków załatwianych na murawie. - Od początku zależało mi na tym, by mecze były nie tyko wydarzeniem sportowym, ale też, by integrowały środowisko prawnicze i ich rodziny, które zawsze pojawiały się na trybunach - przypomina sobie Gładysz. Choć sam nigdy nie wystąpił na boisku, to przez 33 lata nie opuścił ani jednego meczu.
Piłka jest mu wciąż bliska - podczas Euro 2008 „zaliczył” w telewizji wszystkie mecze. Kibicował Polakom, potem trzymał kciuki za Hiszpanów.
Od kilkunastu lat udziela się także w Bractwie Kurkowym - do dziś jest jego honorowym prezesem. A trafił tam za namową swego młodszego kolegi z sądu Przemysława Wojciechowskiego, który wpadł na pomysł, by przywrócić tradycje istniejącego w Poznaniu od 1253 roku Bractwa Kurkowego - najstarszego i najprężniej działającego w Polsce.Przed wiekami, gdy bractwo powstawało, należeli do niego przede wszystkim rzemieślnicy, skupieni w cechach. Każdy cech był odpowiedzialny za obronę wyznaczonego fragmentu murów miejskich, dlatego członkowie Bractwa doskonalili umiejętności strzeleckie - początkowo z łuków i kusz, później z broni. W Poznaniu na przestrzeni wieków Bractwo miało swoje strzelnice najpierw na Sołaczu, a po odzyskaniu niepodległości wybudowano nową, w pełni zautomatyzowaną strzelnicę na Szelągu (jedną z najnowocześniejszych w Polsce). Po wojnie władze państwowe przystąpiły do likwidacji bractw i zakazały jej członkom posiadania broni palnej. Bractwa upadły. Aż do początku lat 90. - Pierwsza myśl była taka, by odszukać któregoś z żyjących członków bractwa i reaktywować działalność. To się jednak nie udało - wspomina Gładysz. Dlatego wspólnie z Przemysławem Wojciechowskim opracowali statut i w 1993 roku w sądzie zarejestrowali nową organizację, która w tej chwili ma kilkudziesięciu członków. - Spotykamy się przy różnych okazjach na organizowanych przez Bractwo zawodach strzeleckich. Szczególnie uroczyście obchodzimy rocznicę wybuchu Powstania Wielkopolskiego - mówi Gładysz. Dopóki zdrowie mu na to pozwalało aktywne uczestniczył we wszystkich zawodach. Choroba sprawiła, że dziś już nie chwyta za broń, ale zawsze jest obecny przy wręczaniu medali, dyplomów i na towarzyskich biesiadach organizowanych po turniejach. I nadal jest honorowym prezesem Bractwa.
Kiedy myśli o życiowych porażkach mówi uczciwie: Dużym błędem było to, że nie założyłem własnej rodziny. Pochłonięty pracą nigdy nie miałem na to czasu - wyznaje szczerze. Ale zawsze otoczony jest licznym gronem znajomych, przyjaciół, kolegów. Nadal się angażuje, bywa, udziela, pomaga. Na samotność i nudę nie ma czasu.
Gdy z perspektywy lat patrzy na swoje zawodowe życie wie, że sugestia ojca, by poszedł na prawo była całkowicie słuszna. - To był zawód dla mnie. Cieszę się, że los pokierował moje kroki do sądu - praca adwokata czy prokuratora nie dałaby mi takiej satysfakcji - ocenia dzisiaj. I nie ma wątpliwości, że gdyby ktoś podarował mu jeszcze jedno życie znów zostałby sędzią.
Źródło
Katarzyna Kolska : Kronika miasta Poznania 2008 zeszyt 3 Prawnicy