Eugeniusz Baran urodził się 21 lipca 1935 roku w Szelejewie, gdzie ukończył szkołę podstawową. W 1950 roku został przyjęty do Gimnazjum i Liceum im. Ziemi Gostyńskiej w Gostyniu. Pracę nauczycielską rozpoczął 1 września 1954 roku w Szkole Podstawowej w Szelejewie jako nauczyciel kontraktowy. Kwalifikacje pedagogiczne zdobył w 1955 roku uzyskując świadectwo dojrzałości Liceum Pedagogicznego w Krotoszynie. W latach 1957-1960 kontynuował naukę w Studium Nauczycielskim w Poznaniu na kierunku fizyka.
W 1960 roku ożenił się i razem z żoną pracował w Szkole Podstawowej w Szelejewie, wychowali córkę i syna.
W 1978 roku Eugeniusz Baran uzyskał dyplom – kwalifikacje równoważne Wyższym Studiom Zawodowym z fizyki we Wrocławiu. W 1969 roku Wydział Oświaty i Kultury
w Gostyniu powierzył mu obowiązki kierownika Szkoły Podstawowej w Szelejewie.
Od 1 września 1973 r. pełnił funkcję dyrektora tej szkoły. Oprócz pracy dydaktyczno- wychowawczej w szkole był współorganizatorem i nauczycielem Szkoły Przysposobienia Rolniczego w Szelejewie. Uczył matematyki, fizyki i chemii. Był społecznym drużynowym
Drużyny Harcerskiej w Szelejewie, społecznym inspektorem pracy przy Radzie Zakładowej w Piaskach. Wyróżniony został jako zasłużony działacz Ruchu Spółdzielczego. W 1975 roku odznaczony złotym krzyżem zasługi, a 1978 Nagrodą Ministra Oświaty i Wychowania za osiągnięcia w pracy dydaktyczno- wychowawczej.
Przygotowywał młodzież do uczestnictwa w konkursach matematycznych, fizycznych oraz chemicznych. Uczniowie zdobywali dobre wyniki i miejsca w gminie i byłym powiecie.
Wiele czasu poświęcał pracy z młodzieżą w kółku sportowym. W latach 1954-1964 prowadził różne formy pracy z młodzieżą i starszym społeczeństwem: kursy, wykłady Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, szkołę dla pracujących. Po 31 latach pracy w zawodzie nauczyciela przeszedł na emeryturę. Był ceniony jako nauczyciel i człowiek.
Zmarł nagle 1 października 2001 roku.
Roman Bartosz urodził się 25 sierpnia 1933 roku w Gostyniu i w tym mieście ukończył szkołę podstawową i zdał maturę w Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącym w 1952 roku. Studia odbył w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Poznaniu, gdzie pracę magisterską napisał i obronił z wynikiem bardzo dobrym. Jako nauczyciel wychowania fizycznego rozpoczął pracę w Pile ( z nakazu) początkowo w szkole zawodowej . Następnie pracował w Miejskim Komitecie Kultury Fizycznej.
W tym czasie dyrektorem Liceum Ogólnokształcącego w Gostyniu był Jan Gruchała, który zaproponował Romanowi pracę w swojej szkole. Kiedy Miejski Komitet Partii na miejsce dyrektora Jana Gruchały wytypował zaufanego człowieka, Roman przeniósł się do Technikum Naftowego, gdzie pracował do 1972 roku.
W 1973 roku przenieśliśmy się do Szczecina, ponieważ Roman otrzymał ofertę pracy z MKS „ Pogoń” i stanowisko szefa wyszkolenia sportowego. W klubie pracował do 1986 roku angażując na trenerów najlepszych sportowców, co zaowocowało tym, że wszystkie drużyn klubowe znalazły się w I lidze – były to złote lata Klubu MKS „ Pogoń’’.
W 1986 roku zaczął pracować jako ochmistrz na rybackich statkach dalekomorskich w szczecińskim „ Gryfie”i stąd odszedł na zasłużoną emeryturę. Był też siatkarzem i grał w poznańskich klubach sportowych, należał do bardzo dobrych zawodników. Był też trenerem i prowadził zespół siatkarzy „ Polonia” Piła i sam grał w tym zespole jako zawodnik. Posiadał I klasę Trenera Piłki Siatkowej. By oficerem Wojska Polskiego w rezerwie. Organizował obozy sportowe i turystyczne dla młodzieży szkół średnich, ucząc młodzież umiłowania ziemi ojczystej. Jako nauczyciel przysposobienia wojskowego organizował dla młodzieży obozy z tego przedmiotu.
Należał do wybitnych nauczycieli i pracowników, otrzymując za pracę nagrody, dyplomy, odznaczenia, m.in. Medal Komisji Edukacji Narodowej, Złoty Krzyż Zasługi, Medal za Zasługi dla Pomorza Zachodniego, Srebrną Odznakę Honorową za Zasługi w Rozwoju Sportu Morskiego Klubu Sportowego MKS „ Pogoń’’, Odznakę „” Gryfu Pomorskiego” i inne.
Był niezapomnianym mężem i kochającym ojcem. Syn Grzegorz – elektronik, córka Dorota ukończyła historię sztuki na KUL-u w Lublinie i studia podyplomowe z konserwacji architektury na Politechnice Gliwickiej.
Roman był człowiekiem niezwykle prawym, koleżeńskim i uczynnym. Opiekował się zawodnikami, którzy na skutek kontuzji zrezygnowali z kariery sportowej- pomagał im znaleźć pracę i mieszkanie .Był bardzo wrażliwy na cudzą biedę i nieszczęście. Myślę, ze całe dobro jakie wyniósł z rodzinnego domu i ze wspaniałej szkoły gostyńskiej procentowało w całym Jego życiu. Zmarł w szczecińskim szpitalu 25 sierpnia 2010 roku.
Informacje przekazane przez żonę Elwirę Bartosz.
Maria Aleksandra Psarska- Chmielowa urodziła się 10 maja 1929 r. w Gostyniu. Maria była najmłodszą z czworga rodzeństwa. Tak ona, jak siostra i bracia – Jadwiga, Andrzej i Stanisław – wszyscy należeli do AK, wszyscy byli żołnierzami batalionu” Gustaw’i uczestniczyli w Powstaniu.
Stanisław poległ na Starówce 30 sierpnia 1944 r. Maria rozpoczęła naukę w Gostyniu. Później, gdy losy wojny zmusiły rodzinę do przeniesienia się do Warszawy, ukończyła szkołę powszechną na tajnych kompletach – dwie klasy gimnazjum. Po zakończeniu wojny podjęła ponownie naukę w Gostyniu i tu w 1946 roku uzyskała maturę. Zaangażowanie patriotyczne całej rodziny sprawiło, że Maria już jako dwunastolatka wstąpiła do tajnego Harcerstwa Polskiego. W jego ramach przeszła szkolenie sanitarne i w 1944 r. została włączona do kam. Harcerskiej batalionu ‘’ Gustaw’’ AK jako sanitariuszka, z pseudonimem Mariola. W pierwszych dniach Powstania znalazła się wraz ze swoim patrolem na terenie zajętym przez Niemców na ul. Trębackiej. Wkrótce jednak dziewczętom udało się, przy pomocy kolegów z Harcerskiej wydostać się stamtąd i przejść na Stare Miasto. Przez kilka dni pracowały w szpitalu polowym przy Miodowej 10, ale już 10 sierpnia połączyły się ze swoim oddziałem i odtąd opiekowały się rannymi batalionu ‘’Gustaw’’.W nocy z 12 na 13 sierpnia pomagały w ewakuacji rannych ze szpitala polowego w klasztorze sióstr Sakramentek i potem pracowały w szpitalu batalionu przy ul. Kilińskiego 3/5 pod komendą dr Tadeusza Podgórskiego ‘’ Morwy’’. 13 sierpnia Mariola została lekko kontuzjowana podczas wybuchu czołgu – pułapki, ale nie przeszkodziło jej to w pracy. Przed upadkiem starówki, w nocy z 31 sierpnia na 1 września przeszła kanałem z sanitariuszkami i rannymi do Śródmieścia, spotkała tam swoją siostrę, także pracującą jako sanitariuszka i podjęła pracę w szpitalu przy Hożej, a następnie przy Piusa XI 24, nadal pod komendą dr ‘’Morwy’’. 12 października wraz z siostrą opuściła Warszawę, dziewczętom udało się uniknąć pobytu w Dulagu w Pruszkowie i odnaleźć rodziny. Studia medyczne Mariola rozpoczęła w wieku 17 lat na Uniwersytecie Poznańskim w 1946 roku., a ukończyła je w 1952r. Potem rozpoczęła pracę w otwartym lecznictwie pediatrycznym. Od 1955r. była wolontariuszką w Klinice Chorób Dzieci. W grudniu 1956r. otrzymała etat asystencki w nowo powstałej Klinice Chorób Dzieci. W 1958r. uzyskała I stopień specjalizacji z pediatrii, a w 1961r.- II stopień. W 1960 r. została doktorem nauk medycznych. W 1966r. jako stypendystka rządu belgijskiego odbyła półroczny staż naukowy w klinice Pediatrycznej Uniwersytetu w Liege pod kierunkiem prof. Lambrechta. W 1971 Rada Naukowa Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Poznańskiego nadała jej stopień doktora habilitowanego. 1 sierpnia 1972 otrzymała stopień docenta i została ordynatorem Izolacyjnego Oddziału Zakaźnego w II Klinice Chorób Dzieci. Od października 1982r. została kierownikiem nowo utworzonej w Instytucie Pediatrii Kliniki Obserwacyjno- Zakaźnej, którą prowadziła do końca życia. W styczniu 1983r. otrzymała tytuł profesora nadzwyczajnego i w marcu 1983r. objęła stanowisko profesora Akademii Medycznej w Poznaniu. W latach1984-1987 wybrano ją na stanowisko prorektora ds. dydaktyki i wychowania AM w Poznaniu. Profesor Chmielowa działała aktywnie w ‘’Solidarności’’ lekarskiej, pomagała i w miarę możliwości chroniła studentów w czasie stanu wojennego. W 1977r.otrzymała zespołową nagrodę naukową II stopnia Ministra Zdrowia i Opieki Społecznej. W 1989 została wybrana w skład Naczelnego Sądu Lekarskiego. Z jej inicjatywy otwarto kaplicę w Państwowym Szpitalu Klinicznym w Poznaniu i zawieszono krzyże w salach. Zmarła 19 kwietnia 1991roku. W uroczystym pogrzebie honorową wartę przy trumnie pełnili żołnierze Kompanii Honorowej WP, uczestniczyła delegacja byłych żołnierzy batalionu ‘’Gustaw’’ AK ze sztandarem środowiska.
Po szczęśliwym zdaniu matury w lipcu 1958 wyjechaliśmy z Wieśkiem Liebertem do Warszawy aby dostać się na studia w tamtejszej Politechnice. Jako pierwsi zdaliśmy egzaminy wstępne na swoich wydziałach i zostaliśmy przyjęci.
Wiesio na Wydział Mechaniczny, a ja na Wydział Geodezji i Kartografii. Obaj mieszkaliśmy w akademikach przy Placu Narutowicza.
Często wspominaliśmy, że maturę zdawaliśmy w jednym dniu i na języku polskim obaj cytowaliśmy fraszkę biskupa Ignacego Krasickiego „O doktorze Hiszpanie”.
W 1962 roku Politechnika Warszawska wysłała mnie na praktykę studencką do Austrii. Zawdzięczałem to głównie temu, że przez Gostyńskie Liceum zostałem lepiej przygotowany z języka niemieckiego niż pozostali pretendenci.
W Austrii pracowałem w Oestrrechische Donaukraftwerke – firmie, która była odpowiedzialna za wszystko co działo się na austriackim odcinku Dunaju.
Pod koniec praktyki i przy okazji oddania do użytku nowej elektrowni wodnej w Aschach praktykantom z: Austrii, Niemiec, Anglii, Francji, Turcji i Włoch (stąd i mnie), dano zadanie: „o ile zmieni się promień kołowego mostu w Linzu i czy wystarczy przyczółków jeżeli podeprzemy go w środku i podniesiemy o zadaną wartość”. Wykonałem obliczenia najszybciej; ponieważ zastosowałem rozwinięcie cosinusa w szereg. Dzięki temu Austriacy zaprosili mnie ponownie w roku 1963.
Reasumując, uważam, że te zagraniczne mini sukcesy spotkały mnie dzięki przygotowaniu z niemieckiego przez prof. Rybskiego i prof. Millerową, a z matematyki, prof. Plucińskiego.
W Warszawie w akademiku uchodziliśmy z Wiesiem za ludzi oczytanych.
Ja, przyzwyczajony przez nasze panie polonistki prof. Walerię Kaczmarską i prof. Marię Kruszkównę do uczenia się wierszy na pamięć, nauczyłem się z własnej i nieprzymuszonej woli, baśni Aleksandra hr. Fredry ballady „O królewnie………………”, którą w obszernych fragmentach deklamowałem na naszym spotkaniu, z okazji 50 rocznicy zdania matury, w maju 2008 roku, w którym uczestniczyło trzech naszych profesorów w osobach: Krystyna Jabłońska-Woźniak z mężem, Aleky Szmyt i Juliusz Tomaszewski.
Studia ukończyłem w przewidzianym terminie i od grudnia 1963 roku rozpocząłem pracę w Wojewódzkim Biurze Geodezji i Urządzeń Terenów Rolnych w Warszawie skąd brałem stypendium fundowane.
W 1967 roku podjąłem pracę w Miejskiej Pracowni Geodezyjnej w Kaliszu.
Od 1 lipca 1974 do 30 czerwca 1975 pełniłem funkcję Geodety Miejskiego w Kaliszu, a od 1 lipca 1975 do października1984 funkcję Głównego Geodety Województwa Kaliskiego. Do końca 2010 roku prowadziłem Zakład Geodezyjnej Obsługi Budownictwa.
Obecnie jestem na emeryturze mieszkam z żoną w wybudowanym przez siebie domu, a dwie córki usamodzielniły się; starsza Marta prowadzi firmę geodezyjną w Prusinowie gmina Żerków, a młodsza Agata Czeplina-Miernik pracuje w Świętokrzyskim Parku Narodowym.
Ukończył gostyńskie Gimnazjum i Liceum w 1947 roku. W tymże roku przyjęty został na leśnictwo na wydziale rolniczo- leśnym Uniwersytetu Poznańskiego. W 1951 roku uzyskał dyplom inżyniera leśnictwa oraz magistra nauk agrotechnicznych.
W trakcie studiów w 1950r. rozpoczął pracę zarobkową w wydziale urządzania lasu Okręgowego Zarządu Lasów Państwowych w Poznaniu.1 maja 1957 przeniósł się do Okręgowego Zarządu Lasów Państwowych w Poznaniu, gdzie pracował najpierw na stanowisku inspektora, a następnie starszego inspektora. W latach 1963-1976 pracował w Wojewódzkiej Szkółce Zadrzewieniowej w Lusowie pod Poznaniem na stanowisku kierownika, a w sierpniu 1976r. powrócił do Okręgowego Zarządu Lasów Państwowych w Poznaniu, gdzie pracował na stanowisku naczelnika jednego z wydziałów OZLP aż do emerytury, na którą przeszedł w 1989 roku. Stefan Danek całe swoje życie zawodowe był związany z polskimi lasami, które były jego pasją. Zajmował się ich urządzaniem i ochroną. Interesował się również myślistwem i w 1952r. wstąpił do Polskiego Związku Łowieckiego ‘’Leśnik’’ w Poznaniu, w którym pełnił funkcje sekretarza koła, przez wiele lat był jego łowczym. Był pasjonatem polowań, kolekcjonował swoje trofea, głównie wieńce byków. Uważał, że myśliwy powinien przede wszystkim interesować się stanem zagospodarowania łowiska. Sam aktywnie zajmował się pracami gospodarskimi w obwodzie łowieckim, dbał o ich zasobność i był dumny ze swojego zaangażowania. Był aktywnym członkiem Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Leśnictwa, członkiem Wojewódzkiego Sądu Łowieckiego w Poznaniu, biegłym sądowym. Za swoje zaangażowanie i pracę otrzymał liczne medale i odznaczenia. Najbardziej był dumny z najwyższego odznaczenia łowieckiego ‘’Złom’’, które otrzymał za zasługi w rozwoju wielkopolskiego łowiectwa. W 1952 r. założył szczęśliwą rodzinę, w której urodziło się troje dzieci, dwóch synów i córka. Stefan Danek zmarł 26 lutego 2011 roku. Informacje na naszą prośbę przesłała żona p. Irena Danek, która podkreśliła, że Mąż zawsze interesował się losami swojej szkoły, brał udział we wszystkich zjazdach absolwentów i doceniał pracę Stowarzyszenia.
Urodziłem się 5 lipca 1938 roku w Borku Wlkp. jako syn nauczyciela Franciszka Dopierały i Cecylii Dopierały. Szkołę podstawową ukończyłem w Borku. Następnie kontynuowałem naukę w Gimnazjum i Liceum Ziemi Gostyńskiej w Gostyniu, zakończoną maturą w 1955 roku.
W latach 1955-1960 studiowałem na Akademii Medycznej w Poznaniu na wydziale farmacji, gdzie uzyskałem w 1960 roku dyplom magistra farmacji. Po studiach podjąłem pracę na Akademii Medycznej. W 1968 roku otrzymałem tytuł doktora nauk farmaceutycznych. W latach 1968-1990 byłem nauczycielem i kierownikiem szkolenia techników farmaceutycznych w Medycznym Studium Zawodowym w Poznaniu. Żona Anna i synowie Wojciech i Tomasz są farmaceutami. Od 1990 roku jestem właścicielem rodzinnej Apteki Zdrowie w Poznaniu.
Jan Drewniak urodził się12 września 1927 roku w Jutrosinie w powiecie rawickim. Ojciec był urzędnikiem państwowym, pracował w Urzędzie Celnym. Jan Drewniak ukończył pięć klas szkoły powszechnej w Gdyni w 1939 roku.
W październiku tego roku, rodzina zmuszona jest przez władze niemieckie do opuszczenia Gdyni. Przyjeżdżają do Grodnicy w powiecie gostyńskim. Jan Drewniak w czasie wojny pracował tam jako parobek. W maju 1945 roku rozpoczyna naukę w Miejskim Koedukacyjnym Gimnazjum i Liceum w Gostyniu, mieszkając w konwikcie Księży Filipinów na Świętej Górze. W maju 1948 roku zdał maturę i 1 lipca 1948 r. został przyjęty do Zgromadzenia Oratorium św. Filipa Neri w Gostyniu, a następnie rozpoczął studium filozoficzno- teologiczne w Seminarium Duchownym w Tarnowie. Święcenia Kapłańskie otrzymał 3 maja 1953 roku. Od 1949 r. należy do Kongregacji w Studziannie i tam pełni posługę jako kapłan, z przerwą w latach 1974- 1979, gdy przebywał w Genui, zaproszony tam do pracy przez Wizytatora Stolicy Apostolskiej.
Krystyna Dyzert maturę zdała w 1955 roku. Po maturze została przyjęta na wydział lekarski Akademii Medycznej w Poznaniu. Po jej ukończeniu zrobiła specjalizację z okulistyki, choć jest na emeryturze nadal pracuje. Ma dwie córki i troje wnucząt. Przesłała zdjęcia z lat 1953-1955.
Marian Eckert urodził się 11 marca 1932r. w Bydgoszczy, polski historyk , wykładowca akademicki, były wojewoda zielonogórski. Marian Eckert jest absolwentem gostyńskiego Gimnazjum i Liceum z 1950 roku.
Jako student historii został relegowany z uczelni i skierowany do pracy w charakterze nauczyciela wychowania fizycznego w Rzepinie. Po kilku latach wznowił i ukończył studia, Obronił doktorat i habilitację. Otrzymał tytuł naukowy profesora nauk historyczno- ekonomicznych. Profesor Marian Eckert w 1967 roku został pracownikiem Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Zielonej Górze, przekształconej w 1966 w Politechnikę Zielonogórską, dochodząc do stanowiska profesora zwyczajnego. Dwukrotnie pełnił funkcję prorektora, a w latach 1987-1990 był rektorem WSI. Pracował wInstytucie Historii na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Zielonogórskiego. W latach 1993-1997 zajmował stanowisko wojewody zielonogórskiego, był radnym sejmiku lubuskiego.
Wybrane publikacje:
Ludwik Figas urodził się 10 sierpnia 1932 roku w Krobi, zmarł 31 marca 2005 roku w Zielonej Górze. W 1951 roku zdał maturę w Gostyńskim Gimnazjum zamiast na studia , trafił na dwa lata do kopalni „Bobrek’, by odbyć służbę wojskową. Represjonowany politycznie za pochodzenie dwudziestolatek zapadł na zakończoną zabiegiem chirurgicznym chorobę płuca. Trwałe uszkodzenie organizmu wykluczyło w przyszłości karierę Ludwika jako operowego artysty.
Podjął studia na poznańskiej Wyższej Szkole Rolniczej, równocześnie pobierając naukę śpiewu w szkole muzycznej. Grał na fortepianie i pięknie śpiewał dla przyjaciół. Po latach zawód agronoma przegrał z zawodem muzyka. W 1973 roku zostaje chórmistrzem i kierownikiem Lubuskiego Zespołu Pieśni i Tańca, z którym odwiedził pięć kontynentów. Dwukrotnie śpiewał też przed Papieżem Polakiem. Twórczo umuzykalniając, pracował od 1997 roku do chwili śmierci – z dziećmi i młodzieżą w Regionalnym Centrum Animacji Kultury w Zielonej Górze.
Zawsze młody, pogodny, ciepły w kontaktach z wychowankami, był wzorem doskonałej szkoły etyki, dobrego wychowania i patriotyzmu, promotorem kultury polskiej i regionalnej.
Edward Adam Formanowicz. Urodzony 08.10.1934 r. w Gostyniu Wlkp. Ojciec Stefan, matka Stanisława ze Stachowskich. Ojciec był przed wojną urzędnikiem w Starostwie Powiatowym, zaaresztowany przez Niemców w 1939 r., znalazł się w grupie zakładników, którzy cudem uniknęli rozstrzelania na Rynku. W 1940 r. rodzina została wysiedlona do Buku. Starszy o 11 lat brat Marian został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec.
Po okupacji rodzina wraca do Gostynia. Tutaj Edward rozpoczyna od 5 klasy naukę w Szkole Podstawowej nr 2. Należy do drużyny harcerskiej, w której przez 2 lata jest przybocznym. W 1948 r. zostaje przyjęty do Gimnazjum, które kończy w 1952 r. zdając maturę. W tym samym roku zostaje przyjęty na Uniwersytet Poznański na Wydz. Mat-Fiz-Chem. W 1956 r. kończy studia z tytułem magistra, broniąc pracy z dziedziny chemii fizycznej. Z nakazu pracy podejmuje w tym samym roku pracę zawodową w Nasycalni Kolejowej w Koźminie na stanowisku kier. działu kontroli jakości. W 1960 r. przenosi się do Zakładów Przetwórstwa Owocowo-Warzywnego (ZPOW) w Pudliszkach na stanowisko kier. ruchu. Po dwóch latach zostaje kier. nadzoru jakości, a po kolejnym roku gł. inżynierem – z-cą dyrektora. W tym czasie w zakładzie przeprowadzane są duże inwestycje modernizacyjne. W 1965 r. zostaje przeniesiony służbowo do Nadwiślańskich ZPOW w Zagłobie (woj. lubelskie) na takie jak poprzednio stanowisko. W tych zakładach także realizowane są duże inwestycje modernizacyjne. Po ich ukończeniu w 1968 r. przeniesiony zostaje kolejno, na okres dużej rozbudowy zakładu, do Nadodrzańskich ZPOW w Dębnie Lubuskim na analogiczne stanowisko. Po 12 latach, w 1980 r. przenosi się, na własną prośbę, do ZPOW „HORTEX” w Środzie Wlkp. na stanowisko z-cy dyrektora. W 1984 r. wypowiada umowę o pracę i zakłada własne przedsiębiorstwo „FOR-PLAST” ukierunkowane na przetwórstwo tworzyw sztucznych, w szczególności opakowań dla przemysłu spożywczego. W 2005 r. przekazuje działającą firmę synowi i przechodzi na emeryturę.
Rodzina: żona Stefania jest ekonomistą – obecnie na emeryturze. Córka Daria ur. w 1958 r. jest mgr. filologii (j.polski UAM) i historykiem sztuki – uczy w Liceum w Środzie Wlkp., ma dwoje dzieci. Syn Mariusz ur 1958 r. jest mgr inż. technologii p.o.w. (WSR P-ń), z zamiłowania genealogiem, ma dwóch synów.
Osiągnięcia: Edward jest rzeczoznawcą NOT w zakresie technologii p.o.w, zasłużonym honorowym dawcą krwi, jest autorem ponad 50 publikacji, 5 patentów, 6 wzorów użytkowych, ponad 60 zrealizowanych projektów technicznych. Jest laureatem II nagrody w ogólnopolskim konkursie wynalazczości, kilkoma nagrodami wojewódzkimi, złotą odznaką NOT, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W 2011 r. powołał w Środzie Wlkp. do życia Stowarzyszenie Uniwersytet Trzeciego Wieku, którego jest prezesem. Hobby: technika (majsterkowanie, motoryzacja), historia, muzyka, jazda na rowerze.
Henryk Gała urodził się 23 maja 1938 roku w Zalesiu koło Gostynia. W czasie wojny przebywał z rodzicami na wygnaniu w Rawie Mazowieckiej. Po ukończeni szkoły podstawowej w Gostyniu rozpoczął naukę w Gimnazjum o.o. Salezjanów w Ostrzeszowie później kontynuował ją w Liceum Ogólnokształcącym w Gostyniu, tutaj zdał maturę w 1955 roku.
Po rocznej pracy w Zielonej Górze rozpoczął studia chemiczne, a od 1959 roku studia filozoficzne na Uniwersytecie Wrocławskim.
Od początku pobytu we Wrocławiu związał się ze studenckim ruchem artystycznym, a zwłaszcza z grupą literacką „ Dlaczego Nie” i Studenckim Teatrem „ Kalambur”. Zadebiutował w 1958 roku wierszem pt. „ Wieczór”.
Z Wrocławiem wiąże się także początek i rozkwit jego twórczości literackiej, przede wszystkim poetyckiej. Spośród opublikowanych w tym czasie zbiorów wierszy szczególne miejsce zajmują: Żywot rudego, Głosy do cienia, Biały blues, Próby ognia. W 1959 roku Teatr „ Kalambur”” wystawił jego sztukę „Nadmiar’’. Zorganizował i prowadził Teatr „ Człowiek XX ‘’i Teatr Otwartej Sceny we Wrocławiu. Napisał dwie powieści dla dzieci, które ukrył pod pseudonimami.
W 1976 roku Henryk Gała przeniósł się z Wrocławia do Łomży, by po kilku latach osiąść na dobre w pobliżu tego miasta w malowniczej wiosce Drozdowo nad Narwią. W Drozdowie właśnie powstały zbiory poezji: Księstwo narwiańskie, Akademia poetów, Pomarańczowy zeszyt, Lustro doliny, Odado- teatr wiersza, Drugie pióro pelikana, Dopóki teraz. Zorganizował w Łomży w 1977 roku Łomżyńską Orkiestrę Kameralną, a w 1987 roku Teatr Lalek. Twórczość Henryka Gały tłumaczono na język angielski, rosyjski, bułgarski, francuski i tatarski.
Maria Godlewska urodziła się 28 lipca 1924 r. w Gostyniu. Jej rodzicami byli: Józef Godlewski nauczyciel w Gimnazjum w Gostyniu i Maria z Barcikowskich nauczycielka muzyki. Program szkoły podstawowej przerabiała prywatnie ( ostatnie klasy w szkole prowadzonej w budynku gostyńskiego gimnazjum przez p. Boguszową). Naukę w Gimnazjum i Liceum w Gostyniu, przerwaną przez wybuch wojny, ukończyła w 1947 roku. Po studiach na wydziale prawa Uniwersytetu Poznańskiego (1947-1951) pracowała w sądach poznańskich od 02.VII. 1951 r. do 31.XII. 2005 r. Zatrudniona kolejno na stanowiskach: aplikanta, asesora i sędziego powiatowego, wojewódzkiego i apelacyjnego, miała w Sądzie Apelacyjnym powierzoną funkcję przewodniczącej wydziału cywilnego. Zamężna z Telesforem Kaczmarkiem, sędzią.
Adam Godlewski urodził się 1. VIII. 1925 roku w Gostyniu w rodzinie nauczycieli: Marii z Barcikowskich i Józefa Godlewskiego. Pierwsze klasy szkoły powszechnej przerobił w domu, dwie ostatnie w prywatnej szkole prowadzonej w budynku gimnazjum przez p. Boguszową. Wojna już po roku przerwała naukę rozpoczętą w gimnazjum gostyńskim.
1. IX. 1939 roku przebywał w Krakowie, skąd w następnym roku wrócił do matki, do Gostynia. Czekała go tu ciężka praca fizyczna: najpierw w warsztacie kowalskim, później przyuczanie do zawodu ślusarza. Dlatego zdał po wojnie egzamin na czeladnika ślusarskiego i w tym samym, 1945 roku wrócił do przerwanej nauki w gimnazjum.
W 1947 roku zdał maturę w Liceum w Gostyniu i po rocznych przygotowaniach przeniósł się do Poznania. W latach 1948-1951 studiował w szkole inżynierskiej a potem, z dyplomem inżyniera elektryka zaczął pracować w Zakładach Energetycznych w Poznaniu. Tym Zakładom, które wiele razy zmieniały nazwę, pozostał wierny aż do przejścia na emeryturę.
W 1953 roku zawarł małżeństwo z Seweryną Miśkiewiczówną i z tego związku miał troje dzieci. Pod koniec lat pięćdziesiątych wstąpił do Stowarzyszenia Elektryków Polskich, gdzie przez kilkadziesiąt lat egzaminował i nadawał uprawnienia wielu wielkopolskim elektrykom. W tym środowisku cieszył się zawsze autorytetem i szacunkiem. Był ceniony za fachowość, uczciwość i poczucie humoru.
Znajdował też czas na pracę społeczną – pełnił społecznie funkcję inspektora nadzoru elektrycznego w parafii św. Jana Bosko, w której budowano kościół. Zdarzało się, że przed mszą św. odprawianą w tym kościele w Jego intencji celebrowano wspomnienie o tych zasługach.
Miał urok dobrego człowieka, był wszędzie lubiany, umiał cieszyć się życiem także wtedy, gdy czasy były ciężkie.
Umarł w Poznaniu 2.XII. 1995 roku.
Marian Gosa urodził się 18 września 1934 roku w Brudzowicach jako syn Stanisława i Zofii z Szopów. Brudzewice to wioska nieopodal Studzienny z sanktuarium księży Filipinów.
Po ukończeniu VII klasy szkoły podstawowej w Studziennie Marian Gosa przybył do Gostynia, a dokładniej na Świętą Górę, gdzie Filipini prowadzili wówczas konwikt. Młodzi chłopcy mieszkali w klasztornych murach i uczęszczali na lekcje do gostyńskiego liceum. Święta Góra stała się jego domem, ale nigdy nie zapomniał o swoich bliskich w rodzinnej miejscowości. Tu, w cieniu bazyliki, pod przemożną opieką Świętogórskiej Róży Duchownej wzrastał, dojrzewał i tu też odezwało się jego powołanie.
Po zdaniu matury w maju 1953 roku złożył pismo z prośbą o przyjęcie do Kongregacji Księży Filipinów, gdzie pragnie poświęcić się kapłańskiej służbie dla chwały Bożej.
Jako kleryk był świadkiem uwięzienia 114 sióstr elżbietanek, którym władze stalinowskie urządziły obóz pracy właśnie na Świętej Górze i był ostatnim kapłanem, który pamiętał tamte wydarzenia.
Święcenia kapłańskie przyjął w uroczystość św. Apostołów Piotra i Pawła, 29 czerwca 1958 roku, w tarnowskiej katedrze z rąk ks. bpa Karola Pękali. Mszę prymicyjną na Świętej Górze odprawił 2 lipca w uroczystość Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny .
Jego posługa związana była przede wszystkim z głoszeniem Słowa Bożego podczas rekolekcji i misji parafialnych. Dużo czasu poświęcał jednak także innemu zadaniu, które wiązało się z peregrynacją kopii jasnogórskiego obrazu Matki Bożej Częstochowskiej.
Już jako wikariusz w Poznaniu i Stęszewie głosił rekolekcje rozsławiając imię Matki Bożej, a szczególnie tej ze Świętej Góry. Sam ufundował kilka kopii cudownego obrazu ze Świętej Góry i zabierał go na rekolekcje i misyjne szlaki.
Ksiądz Marian Gosa prowadził skrupulatnie kronikę działalności misjonarskiej i rekolekcyjnej. Pierwsze zapisane rekolekcje dla młodzieży przeprowadził w 1958 roku w Lubiniu, ostatnie w parafii Matki Bożej Pocieszenia w Szelejewie w 2002 roku. Swoje nauki rekolekcyjne powielał i rozdawał kapłanom. Kongregacja Gostyńska wydała nawet kilka książek z jego naukami i materiałami, które do dziś są pomocą w prowadzeniu misji i rekolekcji parafialnych.
Posługa ks. Mariana Gosy związana była także z rekolekcjami zamkniętymi. W latach 70 wraz z ówczesnym przełożonym o. Józefem Jurą i ks. Leopoldem Rachwałem, jako ekonom, pracował przy zamianie poddasza klasztoru na pokoje, które do dziś służą uczestnikom rekolekcji na Świętej Górze.
Ks. Marian Gosa zmarł 8 sierpnia 2011 roku w wieku 77 lat, po 53 latach kapłaństwa. Został pochowany w podziemiach bazyliki świętogórskiej.
Informacja zamieszczona na łamach Świętogórskiej Róży Duchownej.
Kazimierz Gulczyński urodził się 10 marca 1922 roku w Świerczynach w powiecie brodnickim nad Drwęcą. Do Szkoły Powszechnej uczęszczał w Brodnicy, której 7 oddział ukończył w Piaskach ( pow. gostyński) dokąd przeprowadził się z rodzicami.
Kontynuował naukę w Gimnazjum Ziemi Gostyńskiej w Gostyniu. Z chwilą wybuchu wojny miał rozpocząć klasę czwartą. Należał do ZHP mając stopień ćwika. Był na obozie harcerskim w Jurgowie ( 1938) w Tatrach oraz w Starym Oleksińcu na Wołyniu (1939). Komendantem pierwszego obozu był Pflanz (późniejszy agent niemiecki), komendantem drugiego filipin o. Szczerbiński.
W październiku 1939 r. rozstrzelano w Gostyniu dyrektora Gimnazjum prof. Leona Kapcię i polonistę prof. Romana Weissa. To wydarzenie miało decydujący wpływ na dalszy wybór drogi życiowej Kazimierza – zwieńczony studiami polonistycznymi ukończonymi w roku 1950 na Uniwersytecie Poznańskim.
W czasie okupacji pracował jako robotnik rolny, a następnie przymusowo wywieziony do Niemiec pracował w Zakładach Kruppa. Po powrocie do Polski w lutym 1945 przymuszony do prac fortyfikacyjnych pod Lesznem i Zduńską Wolą. Po wyzwoleniu w kwietniu 1945 roku powrócił do gostyńskiego gimnazjum, by zdać małą maturę. W ciągu następnego roku w trybie przyspieszonym ukończył LO w Gostyniu złożeniem egzaminu dojrzałości (opiekun prof. Rybski). Abiturientów było dwunastu. Wśród nich prof. Maria Kruszka, późniejsza polonistka w liceum gostyńskim. Licealne przyjaźnie przetrwały do dziś ( np. z Romanem Portalskim). W czasie studiów od 1947 r. pracował jako nauczyciel w oświacie dla dorosłych, za którą otrzymał wyróżnienie od Prezydenta miasta Poznania.
W 1950 roku rozpoczął pracę polonisty w Liceum Mechaniczno-Elektrycznym w Poznaniu. W 1953 r. przeszedł do pracy do Technikum Pocztowego przy ulicy Śniadeckich, a potem do Technikum Łączności najpierw przy ul. Kościuszki, a później. przy ul. Naramowickiej. W roku 1967 został następcą dyrektora ds. pedagogicznych i tę funkcję pełnił do przejścia na emeryturę w roku 1982. W czasie czynnej pracy zawodowej współpracował z Kuratorium Oświaty i Ośrodkiem Metodycznym, będąc autorem dwóch publikacji o tematyce wykorzystania środków audiowizualnych w klasopracowni polonistycznej. Trzecia publikacja to wspomnienia o prof. Romanie Weissie, zgłoszona na konkurs do Tygodnika Powszechnego. Kolejna dotyczyła Poznańskiego Czerwca 1956 roku wyróżniona w konkursie ogłoszonym przez Przewodnik Katolicki w 2006 r. Jest także autorem jubileuszowego wydania monografii Zespołu Szkół Łączności im. Mikołaja Kopernika w Poznaniu, przygotowanej na 40- lecie szkoły ( 1986). Członek Związku Nauczycielstwa Polskiego do roku 1980, następnie wstąpił do NSZZ „ Solidarność’’, któremu pozostaje wierny do dnia dzisiejszego.
Za swoją pracę był kilkakrotnie nagradzany : Honorową Odznakę m. Poznania, Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, dwukrotnie nagrodami Ministra Oświaty, wyróżnieniem Rady Postępu Pedagogicznego, Złotą Odznaką Pracownika Łączności, Złotą Odznaką ZNP, Złotą Odznaką Ochotniczych Hufców Pracy. Cenną pamiątką jest dla niego podziękowanie otrzymane z rąk Janusza Pałubickiego, przewodniczącego Zarządu Regionu Wielkopolska NSZZ „Solidarność’’ za zaangażowanie w strukturach opozycji w okresie stanu wojennego. Nigdy nie należał do żadnej partii.
Po przejściu na emeryturę pracował nadal jako nauczyciel do 1992 roku. W ramach Klubu Inteligencji Katolickiej „Odrodzenie’’ wygłosił na Świętej Górze w Gostyniu wykład- wspomnienie o ks. Franciszku Olejniczaku, założycielu Gimnazjum gostyńskiego, współpracując ze wspomnianą już koleżanką Marią Kruszkówną.
Wspomnienia wysłuchała i spisała córka Barbara.
Blisko 50 lat spędził na sali sądowej. Przeprowadził tysiące rozpraw. Kiedy inni pięli się po szczeblach zawodowej kariery on z godnością znosił to, że na żaden awans nie mógł liczyć. Bo zawsze szedł pod prąd. Najpierw mówiono mu: „Zapisz się do PZPR” to otrzymasz stanowisko. Odmawiał. Potem przekonywano: „Wystąp z „Solidarności.” Nie wystąpił. Gdy nadeszły wreszcie czasy, że nikt nie musiał się już do niczego zapisywać, ani z niczego występować, został Prezesem Sądu Rejonowego w Poznaniu. Był niezwykle barwną postacią poznańskiego wymiaru sprawiedliwości. Choć kilka lat temu poważna choroba oderwała go w jednej chwili od pracy zawodowej do dziś jego nazwisko jest znane, przywoływane, wymawiane z ogromnym szacunkiem. Nestor poznańskich prawników Andrzej Gładysz mówi o sobie tak: – Najważniejsze dla mnie jest to, że dziś, gdy staję przed lustrem mogę spokojnie spojrzeć sobie twarz.
Przerwane dzieciństwo
Urodził się 22 września 1932 roku, w majątku rodzinnym w Brzozie w powiecie krotoszyńskim. Jego ojciec Marian Gładysz prowadził gospodarstwo. Miał ukończone studia ekonomiczno-rolnicze w Lipsku, gdzie się doktoryzował. Udzielał się społecznie, był posłem na Sejm ziemi krotoszyńskiej. Matka – Maria Ludwika, z domu Kossobudzka, zajmowała się wychowaniem trójki dzieci: najstarszej Barbary, Aleksandry i najmłodszego Andrzeja.
Gdzieś w głębi pamięci pozostał do dziś obraz rodzinnego dworku: duża jadalnia, sypialnia, pokój dzieci, dwa saloniki i gabinet, w którym pracował ojciec. I Tosca – półdzika wilczyca, która nie odstępowała Andrzeja na krok. Był też duży park z pięknymi klombami i ogród prowadzony przez matkę. W domu często bywali goście: krewni, znajomi, przyjaciele i sąsiedzi z okolicznych majątków: Fenrychowie, Chełkowscy, Ubyszowie, Plucińscy. – Gdy zbliżała się niedziela nie mogłem się doczekać, kiedy do nas przyjadą na popołudniową herbatkę. W każdej rodzinie było sporo dzieci, więc stanowiliśmy znakomitą gromadę do zabawy – wspomina prezes.
Pamiątką tych kilku szczęśliwych lat spędzonych w Brzozie jest stary, mocno podniszczony album z rodzinnymi zdjęciami. Przy każdej fotografii odręczny podpis Ludwiki Gładyszowej: dworek latem i zimą, dzieci na sankach i nad wodą, rodzinny piknik na kocu przed domem, mały Andrzej w wózku i u ojca na rękach, Basia i Ola z wielkimi kokardami na głowie. Jest wspomnienie świąt Wielkiej Nocy z 1936 roku – stół zastawiony wielkanocnymi babami i mięsami i dzieci, które w ogrodzie szukają „zajączka.” Jest cała rodzina przy stole w jadalni i Jędruś – jak go nazywano w domu, na rowerku. – Pamiętam też Boże Narodzenie 1938 roku. Przyszedł Gwiazdor i pyta mnie: „Byłeś grzeczny?” – więc oczywiście potwierdziłem, że byłem bardzo grzeczny.
-To Gwiazdor ma dla Ciebie prezenty – powiedział, kazał mi się ubrać i iść do stajni. Poszliśmy wszyscy, a tam niespodzianka: dwa piękne kuce – Figa i Wisus- -przypomina sobie.
Wspomnienie z Brzozy, które prześladuje go do dziś, to październikowy dzień 1939 roku, kiedy do drzwi dworku zapukali gestapowcy. – Raus, raus – wykrzykiwali. Na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy mieli niewiele czasu. To był ostatni dzień w rodzinnym domu – nigdy już tom nie powrócili. Z rodzinnego majątku ocalało kilka mebli, które przechowali pracujący w majątku ludzie i stare fotografíe. W snach uparcie powraca jedynie krzyk gestapowca: raus, raus.
Utracony majątek
Trafili do Dobrzycy w powiecie pleszewskim, gdzie Niemcy zorganizowali tymczasowy obóz dla ziemian. Razem z Gładyszami było jeszcze ok. 50 innych rodzin. Po ośmiu tygodniach spędzono ich na dworzec w Koźminie skąd bydlęcymi wagonami wywieziono do Generalnej Gubemi.W miejscowości Ryki wszystkich wyrzucono z wagonów – od tej pory mieli radzić sobie sami. Początkowo rozlokowali się u mieszkających tam rodzin, potem każdy na własną rękę zaczął szukać pracy. Marian Gładysz, dzięki nienagannej znajomości języka niemieckiego i ogromnemu doświadczeniu w prowadzeniu gospodarstwa, otrzymał mieszkanie i pracę w Sichowie, gdzie znajdowały się przejęte przez Niemców dobra ziemskie Radziwiłłów. Zamieszkali w domu, który przed wojną zajmował zarządca majątku.
Tam 7 letni Andrzej rozpoczął edukację w wiejskiej szkole. Tam też miał szczęście poznać ks. prof. Konstantego Michalskiego – wybitnego filozofa, znawcę myśli św. Tomasza z Akwinu, kierownika katedry Filozofii Chrześcijańskiej na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, który przygotował go do I Komunii Świętej. – To on nauczył mnie myślenia o Bogu, ludziach, naszej narodowej historii – ocenia dziś Andrzej Gładysz. Sichowo znajdowało się niedaleko Kielc, gdzie od 1941 roku działał oddział partyzancki „Jędrasie” założony przez Władysława Jasińskiego. Zdarzało się, że partyzanci przychodzili do Sichowa po zaopatrzenie. – Dla nas młodych chłopaków, było to wielki przeżycie. Wiedzieliśmy, że działają nielegalnie, że muszą się ukrywać. Więc kiedy czasami udało nam się ich zobaczyć mieliśmy poczucie, że stało się coś wyjątkowego, że zobaczyliśmy prawdziwych bohaterów. Każda ich wizyta w Sichowie była wielką tajemnicą, nigdy niewolno nam było o tym rozmawiać. W ten sposób mieliśmy swój udział w konspiracji, co było dla nas niezwykle ważne.
Krótko przed zakończeniem wojny rodzina przeniosła się do Tamowa. Tam w przyspieszonym tempie, na przełomie 1944/1945 roku Andrzej ukończył I klasę gimnazjum a jego siostry zdały maturę.
Po wyzwoleniu Gładyszowie pomyśleli natychmiast o powrocie do rodzinnego majątku. Marian Gładysz pojechał do Brzozy, by zobaczyć, co ocalało z wojennej zawieruchy. Gdy tylko pojawił się w swym domu pracujący u niego przed wojną kierowca Franciszek Urbaniak ostrzegł go: doktorze, zaraz tu będzie UB, niech się pan schroni w moim domu. Tak zrobił, dzięki czemu – tego był pewien – ocalił życie. Następnego dnia wrócił do Tamowa.
O majątku w Brzozie musieli zapomnieć już na zawsze.
U Filipinów w konwikcie
Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że w Tarnowie poznał księży Filipinów, którzy zaproponowali mu, by zarządzał ich majątkami w okolicach Gostynia. Majątki stanowiły źródło utrzymania dla prowadzonego przez nich konwiktu na Świętej Górze, w którym mieszkało blisko 100 chłopców. Propozycja wydawał się atrakcyjna, dlatego wiele się nie zastanawiając przeprowadzili się do Drzęczewa skąd Andrzej każdego dnia dojeżdżał 4 kilometry rowerem do Gimnazjum w Gostyniu.
Rok szkolny 1949/1950 – ostatni rok nauki w gimnazjum spędził u Filipinów, choć formalnie od roku, zgodnie z zarządzeniem władz państwowych, konwikt już nie istniał – mogli w nim pozostać jedynie ci, którzy mieli do zdania maturę. Andrzej zamieszkał w dwuosobowym pokoju ze swoim kolegą Wiesiem Kokocińskim. – Posiłki jadaliśmy w klasztornym refektarzu. Księża trzymali nas krótko, o złamaniu dyscypliny nie było mowy – przypomina sobie dzisiaj.
Każda godzina dnia była zaplanowana co do minuty. Pobudka, toaleta, poranna msza święta, śniadanie, szkoła, obiad, czas wolny, indywidualna nauka w tzw. uczelni pod okiem dyżurnego, który pilnował porządku. – Nie było wtedy mowy o wygłupach, rozmowach. Trzeba się było uczyć – wspomina. W konwikcie działała też bardzo prężnie drużyna harcerska im. Adama Konarzewskiego, do której należeli wszyscy konwiktorzy. Był też czas na sport – koszykówkę , siatkówkę, piłkę nożną. Nikt się nie nudził – mówi prezes.
Kontakty z „filipińskimi” kolegami utrzymuje do dziś: w czerwcu 2008 roku, w 60 rocznicę zamknięcia konwiktu przez władze komunistyczne odbył się w klasztorze na Świętej Górze w Gostyniu zjazd byłych wychowanków. – Udało nam się zgromadzić nazwiska 50 kolegów – część odpisała, że ze względu na zły stan zdrowia nie może przybyć na spotkanie, niektórzy nie odezwali się wcale. Spotkaliśmy się w gronie 24 osób i przez dwa dni wspominaliśmy stare dobre dzieje – mówi prezes.
Wilczy bilet za pochodzenie
W czerwcu 1950 roku Andrzej Gładysz zdał tzw. dużą maturę. Przyszedł czas poważnych decyzji i wyboru dalszej drogi życiowej. Był typowym humanistą, dlatego studiowanie kierunków ścisłych odpadało. Interesowała go historia. Ojciec namówił go jednak, by poszedł na prawo, bo takie studia, jak przekonywał, poszerzą jego horyzonty i otworzą drogę do rozmaitych zawodów. Złożył więc dokumenty na Wydział Prawa Uniwersytetu Poznańskiego. Ale do egzaminów wstępnych nie został dopuszczony. Powód: pochodzenie społeczne i praca ojca, który zarządzał majątkami kościelnymi.
Dzięki przychylności ówczesnego prodziekana, prof. Alfonsa Klafkowskiego, który wycofał z dokumentów doniesienia o jego „złym”pochodzeniu i „niewłaściwej” pracy ojca, Andrzej został dopuszczony we wrześniu do tzw. egzaminów dodatkowych. Zdał je doskonale i został studentem. Przeprowadził się do Poznania i zamieszkał w mieszkaniu swej matki chrzestnej przy ul. Jackowskiego, gdzie od kilku lat mieszkały jego starsze siostry: Barbara – studentka medycyny i Aleksandra – studentka Akademii Handlowej oraz rodzice, którzy przeprowadzili się do Poznania po zamknięciu konwiktu.
Studia prawnicze odbywały się wówczas w systemie dwustopniowym: najpierw trzy lata, potem roczne studia magisterskie. III rok kończył się egzaminem z prawa międzynarodowego u prof. Klafkowskiego. – Bardzo mi zleżało, by ten egzamin zdać szczególnie dobrze, miałem przecież dług wdzięczności względem profesora – wspomina. I rzeczywiście: profesor bardzo zadowolony z wiedzy, jaką posiada student postawił mu ocenę bardzo dobrą. – Po egzaminie pogratulował mi i powiedział: Panie Andrzeju, przez cały czas obserwowałem pana postępy w nauce. Nie zawiódł pan mojego zaufania, cieszę się, że panu pomogłem.
Dziś sam przyznaje, że w przeciwieństwie do czasów gimnazjalnych, gdy nauka nie była jego pasją na studiach wszystko się odmieniło. – Byłem naprawdę dobrym studentem, aż sam się dziwię, gdy czasami zaglądam do mojego indeksu. Nie oblałem żadnego egzaminu. Nabrałem umiejętności samodzielnego uczenia się i sprawiało mi to ogromną przyjemność – mówi prezes. Był też oczywiście czas na studencie wypady do kina, do opery, na sport.
Cztery lata studiów minęły bardzo szybko. Towarzyszyło mu poczucie, że dokonał trafnego wyboru, że prawo jest tym, czym faktycznie chce zajmować się w swoim zawodowym życiu.
Pracę magisterską, na temat poglądów polityczno-prawnych Jana Ostroroga, napisał pod kierunkiem prof. Zygmunta Wojciechowskiego – wybitnego polskiego prawnika, założyciela i wieloletniego dyrektora Instytutu Zachodniego w Poznaniu. Profesor Wojciechowski widział w swym uczniu przyszłego naukowca, dlatego zaraz po obronie pracy magisterskiej zaproponował Gładyszowi, by udał się do Pragi na dalsze studia, gdzie miał zapoznać się z zagadnieniami związanymi z ruchem husyckim i dokonać porównania jak ruch ten rozwijał się na ziemiach czeskich, a jak w Polsce. –
Propozycja ta wydała mi się bardzo atrakcyjna. Byłem młody, otwarty na nowe wyzwania, dlatego cieszyłem się, że będę mógł dalej się kształcić – wspomina. I pewnie tak by się stało, gdyby nie nagła śmierć profesora Wojciechowskiego, która udaremniła te plany. Andrzej Gładysz otrzymał nakaz pracy i 1 października 1954 roku został skierowany jako aplikant do Sądu Wojewódzkiego w Poznaniu.
Świadek czerwca 1956
Aplikacja trwała półtora roku. W tym czasie miał okazję poznać wybitnych polskich sędziów, którzy orzekali jeszcze przed wojną. – To byli ludzie ogromnej kultury i nieprzeciętnej wiedzy. Miałem przed nimi olbrzymi respekt – wspomina dzisiaj. Kiedy proponowano im, by zapisali się do partii odmawiali i niewiele później zwalniano ich z pracy.
Andrzej Gładysz też oczywiście podobną propozycję otrzymał. – Uważałem, że każdy sędzia powinien być bezpartyjny, dlatego nigdy się na to nie zgodziłem.
W maju 1956 roku zdał egzamin sędziowski i otrzymał nominację na asesora sądowego: najpierw w Kaliszu, potem w Jarocinie i Koninie.
Poznański Czerwiec 1956 roku zastał go w Kaliszu. O tym, że robotnicy wyszli na ulice dowiedział się z radia. – Wsiadłem w pociąg i przyjechałem do Poznania. Chciałem na własne oczy zobaczyć, co się dzieje, denerwowałem się o moich najbliższych, którzy mieszali w Poznaniu – wspomina dzisiaj.
Na stacji Starołęka pociąg się zatrzymał, a wszystkim pasażerom kazano wysiadać. Poinformowano, że w mieście obowiązuje godzina policyjna. Pieszo dotarł do domu przy ul. Jackowskiego. Próbował się jeszcze kontaktować z kolegami: od nich dowiedział się, że powstańcy weszli do budynku sądu i prokuratury i przez okno wyrzucali dokumenty. – To był błąd. Wiele akt zostało zniszczonych: musieliśmy to odtwarzać, co sprawiło, że niektóre procesy bardzo się przeciągały – ocenia dzisiaj.
We wrześniu wezwał go do siebie prezes Sądu Wojewódzkiego. Stawił się wyznaczonego dnia. Czekając na rozmowę przed gabinetem prezesa spotkał swego przyjaciela, Janusza Schefflera, który również został wezwany do sądu. – Prezes powiedział, że ze względu na zaufanie, jakim nas darzy, powierza nam obowiązki protokołowania rozpoczynających się pod koniec września procesów poznańskich. Byliśmy zaskoczeni. W pierwszej chwili mogliśmy potraktować to jako degradację, gdyż nie zdarzało się, by asesorzy byli protokolantami. Dopiero podczas rozmowy uświadomiliśmy sobie wagę tego zadania i odpowiedzialność, jaka na nas spoczywa. Ważne było przecież każde zapisane słowo, które stanowiło materiał dowodowy – mówi dzisiaj.
Rozprawy rozpoczęły się pod koniec września. Andrzej Gładysz został przydzielony do składu sędziowskiego, któremu przewodniczył Wacław Żebrowski. Protokoły sporządzał ręcznie – długopisem lub piórem. Przeżywał zeznania każdego z oskarżonych.
Podczas tych rozpraw miał okazję poznać wybitnych poznańskich adwokatów, którzy podjęli się obrony oskarżonych m.in. Stanisława Hejmowskiego, Gerarda Kujanka, Janusza Waliszewskiego, Michała Grzegorzewicza. Nigdy nie zapomni jak podczas mowy obrończej Michał Grzegorzewicz pokazał wszystkim obecnym na sali sądowej zakrwawioną koszulkę Romka Strzałkowskiego, którą dostał od matki Romka. – W sali było bardzo dużo osób, bo rozprawy były jawne. Przyglądali im się obserwatorzy z zagranicy. Ale w tamtej chwili zapanowała zupełna cisza. Niektórzy płakali. Ja też miałem łzy w oczach i z trudem je powstrzymywałem – przypomina sobie.
Wyrok został wydany 12 października – 7 oskarżonych otrzymało kary pozbawienia wolności od 2 do 6 lat, dwie osoby uniewinniono.
Nigdy potem nie miał już okazji zajrzeć do sporządzanych wówczas protokołów, choć sam jest ciekawy, jak wyglądają te akta. – Istotę tego, w czym dane mi było uczestniczyć doceniłem dopiero po latach – ocenia dzisiaj.
Ukarany za poglądy
Po zakończeniu procesów powrócił do pracy asesora. Aż trzy lata kazano mu czekać na nominacje sędziowską: w lutym 1960 roku został sędzią Sądu Rejonowego w Koninie, siedem lat później sędzią Sadu Rejonowego w Poznaniu.
Był cywilistą: orzekał w sprawach rodzinnych, rozwodowych, alimentacyjnych, o ustalenie ojcostwa, majątkowych, eksmisyjnych i prawa pracy. Jak każdy po cichu marzył o awansie na sędziego Sądu Wojewódzkiego. – Kiedyś jeden z sekretarzy PZPR powiedział mi: dostaniesz nominację, jeśli zapiszesz się do partii. Nigdy się flie złamałem – wspomina.
Podczas rozpraw potrafił być nerwowy i porywczy. Zdarzało mu się podnieś głos czy rzucić niestosowne słowo. – Kiedy przez kilkanaście, lat dzień w dzień, orzeka się w sprawach rozwodowych i wysłuchuje tych wszystkich ludzkich brudów, to najspokojniejszy człowiek może w końcu stracić cierpliwość – tłumaczy się. Młodzi aplikanci oddani pod opiekę sędziego Gładysza drżeli ze strachu. Do dziś wspominają niektóre rozprawy, podczas których puszczały mu nerwy.
Kiedy czuł, że emocje biorą górę odraczał sprawę, by na spokojnie jeszcze raz ją prześledzić. Zdarzało się, że po wydaniu wyroku sam siebie zadręczał pytaniami: „Andrzeju, czy ty na pewno dobrze zrobiłeś?”.
W takich chwilach cieszył się, że istnieje rewizja, że ktoś na chłodno jeszcze raz przyjrzy się aktom sądowym. Ale uchylenia jego wyroków zdarzały się niezwykle rzadko.
Wśród sędziów słynął z tego, że stosunkowo często potrafił zwaśnione strony doprowadzić do ugody. – To jedna z sędziowskich reguł, której bardzo przestrzegałem. Każda ugoda jest lepsza niż wyrok. Bo z wyroku zadowolona Propozycja ta wydała mi się bardzo atrakcyjna. Byłem młody, otwarty na nowe wyzwania, dlatego cieszyłem się, że będę mógł dalej się kształcić – wspomina. I pewnie tak by się stało, gdyby nie nagła śmierć profesora Wojciechowskiego, która udaremniła te plany. Andrzej Gładysz otrzymał nakaz pracy i 1 października 1954 roku został skierowany jako aplikant do Sądu Wojewódzkiego w Poznaniu.
Świadek czerwca 1956
Aplikacja trwała półtora roku. W tym czasie miał okazję poznać wybitnych polskich sędziów, którzy orzekali jeszcze przed wojną. – To byli ludzie ogromnej kultury i nieprzeciętnej wiedzy. Miałem przed nimi olbrzymi respekt – wspomina dzisiaj. Kiedy proponowano im, by zapisali się do partii odmawiali i niewiele później zwalniano ich z pracy.
Andrzej Gładysz też oczywiście podobną propozycję otrzymał. – Uważałem, że każdy sędzia powinien być bezpartyjny, dlatego nigdy się na to nie zgodziłem.
W maju 1956 roku zdał egzamin sędziowski i otrzymał nominację na asesora sądowego: najpierw w Kaliszu, potem w Jarocinie i Koninie.
Poznański Czerwiec 1956 roku zastał go w Kaliszu. O tym, że robotnicy wyszli na ulice dowiedział się z radia. – Wsiadłem w pociąg i przyjechałem do Poznania. Chciałem na własne oczy zobaczyć, co się dzieje, denerwowałem się o moich najbliższych, którzy mieszali w Poznaniu – wspomina dzisiaj.
Na stacji Starołęka pociąg się zatrzymał, a wszystkim pasażerom kazano wysiadać. Poinformowano, że w mieście obowiązuje godzina policyjna. Pieszo dotarł do domu przy ul. Jackowskiego. Próbował się jeszcze kontaktować z kolegami: od nich dowiedział się, że powstańcy weszli do budynku sądu i prokuratury i przez okno wyrzucali dokumenty. – To był błąd. Wiele akt zostało zniszczonych: musieliśmy to odtwarzać, co sprawiło, że niektóre procesy bardzo się przeciągały – ocenia dzisiaj.
We wrześniu wezwał go do siebie prezes Sądu Wojewódzkiego. Stawił się wyznaczonego dnia. Czekając na rozmowę przed gabinetem prezesa spotkał swego przyjaciela, Janusza Schefflera, który również został wezwany do sądu. – Prezes powiedział, że ze względu na zaufanie, jakim nas darzy, powierza nam obowiązki protokołowania rozpoczynających się pod koniec września procesów poznańskich. Byliśmy zaskoczeni. W pierwszej chwili mogliśmy potraktować to jako degradację, gdyż nie zdarzało się, by asesorzy byli protokolantami. Dopiero podczas rozmowy uświadomiliśmy sobie wagę tego zadania i odpowiedzialność, jaka na nas spoczywa. Ważne było przecież każde zapisane słowo, które stanowiło materiał dowodowy – mówi dzisiaj.
Rozprawy rozpoczęły się pod koniec września. Andrzej Gładysz został przydzielony do składu sędziowskiego, któremu przewodniczył Wacław jest zawsze tylko jedna strona. W wyniku ugody każdy idzie na ustępstwa i ostatecznie ludzie podają sobie ręce.
Na początku lat 80. został przewodniczącym Wydziału I Cywilnego Sądu Rejonowego w Poznaniu. Po wypadkach sierpniowych z entuzjazmem zaangażował się w organizowanie zakładowej „Solidarności.” Wybrano go członkiem zarządu NSZZ Pracowników Wymiaru Sprawiedliwości. – To był najpiękniejszy okres mojej pracy w sądzie, cieszę się, że się tego wówczas podjąłem – ocenia z perspektywy czasu. Choć niektórzy szczerze mu to odradzali: „Andrzej, w co ty się pakujesz, czy ty zwariowałeś?” – mówili.
Jako związkowiec utrzymywał ożywione kontakty z kolegami z „Solidarności” działającej w Sądach Rejonowych w Warszawie, Krakowie i Gdańsku.
Spotykali się najczęściej na wspólnych obradach w siedzibie Ministerstwa Sprawiedliwości. – Tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego przyjechaliśmy do Warszawy i jak zawsze udaliśmy się do ministerstwa. Ale przy wejściu nas zatrzymano informując, że mamy zakaz wchodzenia do budynku – przypomina sobie. Krótko potem nastąpiła delegalizacja „Solidarności” i 13 grudnia 1981 roku.
-Dokładnie pamiętam ten dzień. Miałem właśnie jechać do syna mego przyjaciela na przysięgę wojskową. Rano chwytam za słuchawkę, by się z nim jeszcze umówić, co do wyjazdu, ale telefon milczy. Włączam radio – radio też milczy. Zacząłem mieć dziwne przeczucia. Włączyłem telewizor, a tam przemawia generał Wojciech Jaruzelski – stan wojenny. Ogarnęło nas przerażenie. Groza – co teraz będzie? I obawa, by nie doszło do rozlewu krwi. Atmosfera w sądzie była bardzo nerwowa, odbywały się procesy doraźne.
W tym właśnie czasie Gładysz otrzymał delegację do orzekania w Sądzie Wojewódzkim. Taka delegacja oznaczała, że w najbliższych kilku miesiącach otrzyma wreszcie nominację na sędziego Sądu Wojewódzkiego.
-Któregoś dnia wzywa mnie do siebie prezes Lech Domaradzki, późniejszy minister sprawiedliwości, i mówi: – Andrzeju, jadę do Warszawy po Twoją nominację, ale jeśli Wojskowa Rada Obrony Narodowej dowie się, że należysz do „Solidarności”, nie zgodzi się na nią. Napisz pismo, że występujesz ze Związku. Odmówiłem.
Prezes na mnie popatrzył i powiedział: Złożyłem Ci tę propozycję, choć wiedziałem, jaka będzie Twoja decyzja.
Chcąc nie chcąc po kilku miesiącach orzekania w Sądzie Wojewódzkim Gładysz musiał powrócić do Sądu Rejonowego. Trafił do Wydziału II Cywilnego. Dziś mówi tak: Dzięki atmosferze, jaką stworzyli tam moi młodsi koledzy, udało mi się przetrwać te trudne dla mnie chwile. Byłem przecież zdegradowany. Mogłem być jedynie sędzią liniowym bez możliwości awansu na jakiekolwiek stanowiska funkcyjne. To były dla mnie naprawdę bardzo trudny czas – przypomina sobie. Tak przetrwał do 1989 roku. Nadeszła wolność. Awans po latach
W maju 1990 roku w Sądzie Rejonowym w Poznaniu miały się odbyć wybory nowego prezesa. Wyboru miał dokonać powołany jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego Samorząd Sędziowski. Jeden z kolegów namówił Gładysza, by zgłosił swoją kandydaturę.
– Początkowo się wahałem, ale ostatecznie doszedłem do wniosku, wsparty radą wielu innych osób, że wystartuję – przypomina sobie. Wybory wygrał.
Na jednym z pierwszych spotkań powiedział swoim podwładnym, że najważniejszą rzeczą, o którą będzie zabiegał, to niezależność sądu i niezawisłość sędziów. – Powiedziałem wprost: Jeśli się dowiem, że ktoś z Państwa sprzeniewierzył się tej zasadzie nie będę tego tolerował. Taka osoba może natychmiast zwolnić się z pracy w sądzie i szukać innego zajęcia.
Krótko potem nadeszła też wyczekana przez tyle lat nominacja na sędziego Sądu Wojewódzkiego, gdzie orzekał w Wydziale Cywilno Rewizyjnym pełniąc jednocześnie obowiązki prezesa Sądu Rejonowego.
A Sąd Rejonowy na początku lat 90. to – jak sam określa, była kolubryna, w której pracowało 300 ludzi. Wszystko się kotłowało jak w tyglu. Przeobrażenia w naszym kraju sprawiły, że zaczęły powstawać nowe wydziały m.in. gospodarcze czy rejestrowe. Przybywało nieznanych do tej pory spraw. Sąd zrobił się za ciasny.
– To na mojej głowie było zorganizowanie pracy sądu, pozyskanie od władz wojewódzkich i samorządowych nowych budynków, pomieszczeń, zapewnienie ludziom godziwych warunków do orzekania – mówi Gładysz,.
Pracy było tyle, że w sądzie siedział od rana, do późnego wieczora.
– Do godz. 15 ciągle przychodzili interesanci, odbywał się różne spotkania, posiedzenia, dzwoniły telefony. W sądowej stołówce zjadałem obiad i do późnego wieczora siedziałem jeszcze nad dokumentami – przypomina sobie tamte lata.
W okolicach Bożego Narodzenie bądź Nowego Roku organizował spotkanie dla pracowników. Zapraszał kierownictwo sądu, przewodniczących wszystkich wydziałów, kierowników sekretariatów, przedstawicieli komorników i kuratorów. Towarzyszył im też zawsze ks. prof. Tadeusz Walachowicz – duszpasterz Duszpasterstwa Prawników Wielkopolskich, do którego prezes od wielu lat należał i z którym związany jest do dziś. Bywa na comiesięcznych mszach w kościele przy ul. Stolarskiej, spotkaniach, opłatkach.
Choć miał naturę choleryka i nerwusa, był jednocześnie bardzo wrażliwy na ludzkie problemy. Jego współpracownicy do dziś wspominają chwile, kiedy bezinteresownie potrafił im pomóc, dyskretnie interesował się, gdy wiedział, że mająjakieś swoje prywatne kłopoty. Idealnie potrafił oddzielić życie prywatne od zawodowego. – Miałem przyjaciół wśród sędziów, prokuratorów, adwokatów. Utrzymywałem z nimi kontakty, zapraszałem na imieniny. Wiem, że nie wszystkim się to podobało – wspomina dzisiaj.
Imieniny prezesa obrosły legendą. Była to potężna impreza, na której potrafił gościć 150 osób. Spotykali się tam profesorowie wyższych uczelni i piłkarze,znani prawnicy i bokserzy, lekarze i rzemieślnicy, intelektualiści i urzędnicy, członkowie Bractwa Kurkowego i Duszpasterstwa Prawników. Impreza miała charakter typowo męski. Odbywała się zawsze w jakiejś wynajętej sali – np. w Ośrodku Szkoleniowym PKP na Dębcu. – Miałem tylu znajomych, że nie było mowy, bym mógł wszystkich zaprosić do domu – wspomina. Ponieważ Gładysz znany był jako dusza towarzystwa wszyscy chętnie przyjmowali zaproszenie. – Wiedziałem jak bardzo moi goście różnią się poglądami i zapatrywaniami na różne sprawy, dlatego na imieninach obowiązywał zakaz rozmawiania na tematy polityczne. Tak na wszelki wypadek, żeby nie doszło do niepotrzebnej wymiany słów. I muszę przyznać, że wszyscy tego pilnowali i dobrze się bawi – czasami aż do białego rana – wspomina.
Mimo, że uchodził za człowieka nieprzystępnego, zimnego i dumnego ludzie darzyli go zaufaniem i szacunkiem. Dali temu wyraz powierzając mu na kolejne cztery lata kierowanie Sądem Rejonowym. – Miałem ogromną satysfakcję, za moją kandydaturą głosowało blisko 90 proc. To by najlepszy dowód, że ludzie byli zadowoleni.
Jak sędzia z piłkarzem
Zamiłowanie do organizowani rozmaitych spotkań sprawiło, że niecodzienne imprezy odbywał się też w budynku Sądu Rejonowego przy ul. Młyńskiej.
Jedną z pierwszych był koncert kolęd w wykonaniu Chóru prof. Stefana Stuligrosza.
Pomysł narodził się we Francji, gdzie gościł na zaproszenie prezesa Sądu Apelacyjnego w Renes. – Podczas tej wizyty zostałem zaproszony na koncert, który odbywał się w pięknym zabytkowym budynku parlamentu bretońskiego, gdzie obecnie mieści się sąd. Wtedy pomyślałem sobie, że i nasz budynek znakomicie nadawałby się na taką okazję – opowiada. Gmach sądu przy ul. Młyńskiej zbudowany został na początku XX wieku, zaprojektowali go dwaj berlińscy architekci. Do dziś wchodzących tam petentów zachwyca obszerny hol, majestatyczne schody i kolorowe witraże w oknach.
W okolicy Bożego Narodzenia prezes Gładysz zadzwonił do prof. Stefana Stuligrosza. – Nigdy wcześniej nie miałem okazji osobiście rozmawiać z profesorem a mimo to, gdy poprosiłem, by przyszedł do mnie do sądu na rozmowę nie odmówił.
Propozycja została przyjęta – koncert najsłynniejszych kolęd świata odbył się 6 stycznia 1997 roku. Publiczność dopisała. Sam profesor Stuligrosz uznał ten występ za historyczny. – Śpiewaliśmy w najsłynniejszych katedrach całego świata. W sądzie śpiewamy pierwszy raz – tłumaczył zgromadzonej publiczności.
– Już po koncercie podczas jakiegoś kolejnego spotkania zapytałem profesora, dlaczego od razu przyjął moje zaproszenie na spotkanie w sądzie skoro byłem dla niego zupełnie obcym człowiekiem. Profesor powiedział mi, że gdy tylko usłyszał w słuchawce moje nazwisko pomyślał, że jestem krewnym ks. Antoniego Gładysza, stryja mego ojca, dawnego proboszcza na Starołęce. To on odkrył przed laty w dorastającym Stefanie Stuligroszu, talent do muzyki i namówił rodziców, by kształcili swego syna w tym kierunku. „Tym koncertem po wielu latach spłaciłem mój dług wdzięczności wobec pańskiego krewnego – tłumaczył mi profesor.
Koncert zaowocował przyjaźnią obu panów, która trwa do dziś.
Pozańskie Słowiki jeszcze raz koncertowały w budynku sądu, śpiewał też Reprezentacyjny Chór Związku Nauczycielstwa Polskiego i soliści poznańskiej opery, w tym znakomity baryton Jerzy Fechner.
Z inicjatywy i na zaproszenie prezesa w budynku sądu odbyło się też spotkanie członków Polskiego Towarzystwa Miłośników Krzemieńca i Ziemi Krzemienieckiej im. Juliusza Słowackiego, do którego Gładysz od wielu lat należy – W czasie ćwiczeń wojskowych, na które byłem wzywany co dwa lata, poznałem prokuratora Bogdana Jankowskiego. Polubiliśmy się i któregoś razu prokurator zaprosił mnie do siebie do domu. Podczas tej wizyt dostrzegłem na półce album o Lwowie. Zaczęliśmy na ten temat rozmawiać i okazało się, że mój znajomy pochodzi z Krzemieńca, a jego ojciec był oficerem XII Pułku Ułanów Podolskich. Tak barwnie opowiadał o kresach, że bez wahania, gdy tylko mi to zaproponował zapisałem się do Towarzystwa Miłośników Krzemieńca i Ziemi Krzemienieckiej. Dzięki ludziom, których tam spotkałem poznałem niezwykłą historię Wołynia i Podola – mówi Gładysz.
Corocznie 3 maja, w święto Gimnazjum Krzemienieckiego z całej Polski do Poznania przyjeżdżają członkowie Towarzystwa. Najpierw odbywa się uroczysta msza św. w kościele oo. Dominikanów, potem spotkanie i przyjęcie w Hotelu Ikar. – Z roku na rok coraz nas mniej. Sam jestem rodowitym Wielkopolaninem, ale cieszę się i dumny jestem, że znam ludzi, którzy stamtąd pochodzą – mówi prezes.
Cudowne uzdrowienie
Druga kadencja prezesa Gładysza upłynęła w maju 1998 roku. Na miejsce uroczystego pożegnania prezes wybrał salę sądowa w poznańskim ratuszu. Zaprosił tych, z którymi przez te wszystkie lata współpracował. Stawili się jak jeden mąż. Pamiątką tamtego dnia jest album z fotografiami i telewizor, który dostał na pożegnanie od swoich kolegów.
Zakończenie prezesury nie oznaczało wcale, że rozstaje się z sądem i pracą. Powrócił do orzekania w Wydziale Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Okręgowego w Poznaniu. Udzielał się społecznie, wszędzie było go pełno. Aż do lutego 1999 roku. Dobrze pamięta ten zimowy dzień. Obudził się bardzo zmęczony. Z trudem poruszał nogami i rękami. Nie przeczuwając jeszcze niczego złego z dużym wysiłkiem ubrał się i wyszedł z domu. Na schodach nie mógł zrobić ani kroku. Wrócił do mieszkania i położył się do łóżka. Zadzwonił do pracy i odwołał rozprawy.Przez rok leżał jak kłoda, przenoszony ze szpitala do szpitala, z oddziału na oddział. Przeszedł liczne operacje. Poruszał się jedynie na wózku inwalidzkim i nikt nie dawał mu większej nadziei, że kiedykolwiek będzie mógł stanąć na nogi. On nie przestawał wierzyć. Ćwiczył i rehabilitował się.
– Któregoś dnia, gdy tak leżałem zdany całkowicie na pomoc innych, zacząłem modlić się za wstawiennictwem Ojca Pio, bym mógł wstać z tego łóżka i być samodzielnym. Modliłem się przez wiele dni i wierzę, że moja modlitwa została wysłuchana. Że doświadczyłem cudu uzdrowienia – opowiada z całą szczerością.
Do pracy w sądzie już nigdy nie powrócił. Ale gdy tylko odzyskał siły i stanął na nogi na nowo mógł angażować się w tysiące spraw, którym był oddany przez całe lata. – Ta moja choroba uświadomiła mi jak wielu miałem wokół siebie bliskich ludzi i przyjaciół, którzy mi towarzyszyli, wspierali, pomagali. I pomagają nadal – cieszy się.
Z kolegami bywa na spotkaniach, meczach, wyjazdach, imieninach, koncertach. Wciąż jest zajęty, wciąż komuś potrzebny.
Rodzinnego majątku w Brzozie już nigdy nie udało się odzyskać. Po wojnie ziemia została rozparcelowana, a w dworku zamieszkało kilka rodzin. Z roku na rok wszystko niszczało coraz bardziej, nikt w to nie inwestował. – W 1989 roku pojechałem do Brzozy, by zobaczyć, co zostało z naszego dobytku. Dom był w opłakanym stanie, z dawnego parku nic nie pozostało – wspomina z żalem. Wśród mieszkających tam osób znalazł się człowiek, który go poznał. – Nie mógł mnie pamiętać – gdy wywożono nas z Brzozy miałem zaledwie 7 lat. Ale jako dorosły człowiek stałem się bardzo podobny do ojca. Dlatego domyślił się kim jestem – opowiada. Ludzie prosili go, by wrócił, by prowadził gospodarkę – tak jak jego ojciec. Dła niego był to już rozdział zamknięty. – Nie znam się na rolnictwie, jestem prawnikiem – tłumaczyłem im. I pokazuje zrobione wówczas zdjęcie: rozpadający się dom, który kilkadziesiąt lat wcześniej był pięknym ziemiańskim dworkiem. I w którym on spędził spokojne, szczęśliwe dzieciństwo.
Piłka ciągle w grze
Prawdziwą pasją Andrzeja Gładysza i jego drugim życiem jest sport. Zaczęło się już na studiach: grał w siatkówkę, koszykówkę, działał w Akademickim Związku Sportowym. Interesował się piłką nożną, był zapalonym kibicem. Prawdziwy romans z futbolem miał się jednak rozpocząć kilka lat później. Pracował już w sądzie, gdy mąż jednej z koleżanek inż. Janusz Matuszewski zaproponował mu, by zaangażował się w działalność sekcji młodzieżowej Okręgowego Związku Piłki Nożnej w Poznaniu. Lubił sport, dlatego nie kazał się długo namawiać. Związek zajmował się wyłapywaniem młodych talentów i budowaniem reprezentacji juniorów. Szybko go to wciągnęło i oddał się tej społecznej pracy bez reszty. Z młodzieżą spędzał każdą wolną chwilę: chodził z nimi na mecze, jeździł na obozy letnie do Sierakowa i Wągrowca, na których
przez szereg lat był kierownikiem, organizował zimowiska w Wiśle, Szklarskiej Porębie i Nowym Sączu. Stał się dla nich przyjacielem, wzorem, drugim ojcem. Własnych dzieci nie miał, dlatego te pokochał całym sercem. Razem z reprezentacjąjuniorów Poznania w 1976 roku pojechał na rozgrywki do Mediolanu. – To był mój pierwszy zagraniczny wyjazd, sport otworzy mi okno na świat – wspomina z rozrzewnieniem. Do dziś utrzymuje kontakty ze swymi podopiecznymi, śledzi ich losy, kariery – także te sportowe. Sam należy już do klubu seniora.
Jako działacz sportowy zaczął zbierać znaczki i proporce klubowe przywożone z meczy rozgrywanych w Polsce w Europie. Ma tego setki. – Początkowo ustawiałem je na półkach, ale w pewnej chwili zrobiło się tego tak dużo, że musiałem je pochować do pudeł – przypomina sobie. Czasami lubi do nich zaglądać, bo z każdym znaczkiem i proporczykiem wiąże się jakieś miłe wspomnienie.
Temida kontra Palestra
W 1975 roku wpadł na pomysł, by bakcylem sportowym zarazić też kolegów prawników i wykorzystując ich zapał zorganizował w Poznaniu mecz: sędziowie – prokuratorzy – adwokaci. Namówił tez prezesa ówczesnego Sądu Rejonowego Stefana Adamskiego, by ufundował dla zwycięskiej drużyny puchar. Pierwszy trójmecz, dzięki znajomościom Gładysza, odbył się na boisku AZS przy ul. Pułaskiego. Po dwóch latach prokuratorzy wycofali się z rywalizacji. Na boisku pozostali sędziowie i adwokaci, którzy tradycje meczy o Puchar Prezesa podtrzymują do dziś. Mecze odbywały się na stadionie Klubu Sportowego Posnania przy ul. Słowiańskiej, na stadionie Olimpii, a od 10 lat na stadionie Lecha przy ul. Bułgarskiej. Do pewnego momentu zdecydowaną przewagę mieli sędziowie, którzy rok w rok opuszczali boisko z pucharem. – Ale od 10 lat zdecydowanie lepsi są adwokaci – przyznaje Gładysz. Mecze były ostre, zawodnicy nie oszczędzali się. Czasami pojedynek kończył się kontuzją – złamaną ręką, zerwaniem ścięgna czy raną na głowie. Wynikało to jedynie z zaciętej rywalizacji a nie osobistych porachunków załatwianych na murawie. – Od początku zależało mi na tym, by mecze były nie tyko wydarzeniem sportowym, ale też, by integrowały środowisko prawnicze i ich rodziny, które zawsze pojawiały się na trybunach – przypomina sobie Gładysz. Choć sam nigdy nie wystąpił na boisku, to przez 33 lata nie opuścił ani jednego meczu.
Piłka jest mu wciąż bliska – podczas Euro 2008 „zaliczył” w telewizji wszystkie mecze. Kibicował Polakom, potem trzymał kciuki za Hiszpanów.
Od kilkunastu lat udziela się także w Bractwie Kurkowym – do dziś jest jego honorowym prezesem. A trafił tam za namową swego młodszego kolegi z sądu Przemysława Wojciechowskiego, który wpadł na pomysł, by przywrócić tradycje istniejącego w Poznaniu od 1253 roku Bractwa Kurkowego – najstarszego i najprężniej działającego w Polsce.Przed wiekami, gdy bractwo powstawało, należeli do niego przede wszystkim rzemieślnicy, skupieni w cechach. Każdy cech był odpowiedzialny za obronę wyznaczonego fragmentu murów miejskich, dlatego członkowie Bractwa doskonalili umiejętności strzeleckie – początkowo z łuków i kusz, później z broni. W Poznaniu na przestrzeni wieków Bractwo miało swoje strzelnice najpierw na Sołaczu, a po odzyskaniu niepodległości wybudowano nową, w pełni zautomatyzowaną strzelnicę na Szelągu (jedną z najnowocześniejszych w Polsce). Po wojnie władze państwowe przystąpiły do likwidacji bractw i zakazały jej członkom posiadania broni palnej. Bractwa upadły. Aż do początku lat 90. – Pierwsza myśl była taka, by odszukać któregoś z żyjących członków bractwa i reaktywować działalność. To się jednak nie udało – wspomina Gładysz. Dlatego wspólnie z Przemysławem Wojciechowskim opracowali statut i w 1993 roku w sądzie zarejestrowali nową organizację, która w tej chwili ma kilkudziesięciu członków. – Spotykamy się przy różnych okazjach na organizowanych przez Bractwo zawodach strzeleckich. Szczególnie uroczyście obchodzimy rocznicę wybuchu Powstania Wielkopolskiego – mówi Gładysz. Dopóki zdrowie mu na to pozwalało aktywne uczestniczył we wszystkich zawodach. Choroba sprawiła, że dziś już nie chwyta za broń, ale zawsze jest obecny przy wręczaniu medali, dyplomów i na towarzyskich biesiadach organizowanych po turniejach. I nadal jest honorowym prezesem Bractwa.
Kiedy myśli o życiowych porażkach mówi uczciwie: Dużym błędem było to, że nie założyłem własnej rodziny. Pochłonięty pracą nigdy nie miałem na to czasu – wyznaje szczerze. Ale zawsze otoczony jest licznym gronem znajomych, przyjaciół, kolegów. Nadal się angażuje, bywa, udziela, pomaga. Na samotność i nudę nie ma czasu.
Gdy z perspektywy lat patrzy na swoje zawodowe życie wie, że sugestia ojca, by poszedł na prawo była całkowicie słuszna. – To był zawód dla mnie. Cieszę się, że los pokierował moje kroki do sądu – praca adwokata czy prokuratora nie dałaby mi takiej satysfakcji – ocenia dzisiaj. I nie ma wątpliwości, że gdyby ktoś podarował mu jeszcze jedno życie znów zostałby sędzią.
Źródło
Katarzyna Kolska : Kronika miasta Poznania 2008 zeszyt 3 Prawnicy
Maturę zdałam w maju 1952 roku. Po zdaniu egzaminu wstępnego, tegoż roku zostałam studentką Wydziału Farmaceutycznego Akademii Medycznej w Poznaniu. Dyplom magistra farmacji otrzymałam 24 października 1956 roku. Zgodnie z obowiązującymi w tym okresie nakazami pracy znalazłam się w Rejonowym Laboratorium Kontrolnym przy Zielonogórskim Zarządzie Aptek, które wtedy mieściło się w Żarach, w charakterze magistra farmacji na stanowisku młodszego asystenta. Laboratoria Kontrolne przy Zarządach Aptek znajdowały się w 17 województwach.
Zajmowały się analizą leków recepturowych wykonywanych w aptekach, analizą substancji chemicznych leków i preparatów farmaceutycznych znajdujących się w hurtowni farmaceutycznej danego Zarządu. Laboratoria merytorycznie podlegały Instytutowi Leków w Warszawie. W latach 1961-1962 odbywałam kurs w zakresie analizy farmaceutycznej w wyżej wymienionym instytucie. Od 1962 do 1988 roku pracowałam na stanowisku starszego asystenta w Laboratorium Kontrolnym w Zielonej Górze. W tym czasie brałam udział w licznych kursach w Warszawie i Bydgoszczy. W 1975 roku zdałam egzamin drugiego stopnia w zakresie Analizy Leków. W roku 1988 zostałam kierownikiem Laboratorium Kontrolnego. W 1995 roku przeszłam na emeryturę. Od 1998 roku pracowałam jako farmaceuta w aptekach prywatnych. W sierpniu 2006 roku zakończyłam pracę zawodową.
Po śmieci męża – również magistra farmacji jako wdowa z 20- letnim stażem mieszkam w Zielonej Górze.
Mile wspominam naukę i pobyt w mojej szkole w Gostyniu. Wychowawczyni klasy p. mgr Jadwiga Plucińska prowadziła lekcje wychowawcze, na których dowiadywaliśmy się o różnych sprawach, o których niewielu z nas słyszało w domu rodzinnym. Nauczyciele wszystkich przedmiotów byli bardzo rzetelni w przekazywaniu nam wiedzy.
Klasa – koleżanki i koledzy bardzo mili i serdeczni. Szkoda, że wielu absolwentów nie ma już wśród nas. Utrzymuję kontakt telefoniczny z przyjaciółką klasową mieszkającą Gostyniu i serdecznym kolegą ze Środy Wlkp. Brałam udział w zjazdach organizowanych przez szkołę, jak i Ojców Filipinów. Czasami bywam w Gostyniu – na cmentarzu są groby moich Rodziców i dalszej rodziny. Związana jestem z Zieloną Górą, gdzie jest moja rodzina i są przyjaciele.
Felicja Hejnowicz wróciła z Rodziną z wygnania do Gostynia w 1945 roku. Po wojnie zaczęła uczęszczać do Gimnazjum Gostyńskiego, gdzie prof. Millerowi uczyła języka francuskiego, a prof. Rybski łaciny. Po zdaniu matury w 1948 roku studiowała farmację na Akademii Medycznej w Poznaniu.
Po ukończeniu studiów pracowała w aptece w Gostyniu. Po trzech latach pracy wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo. Felicja Hejnowicz pracowała w aptece Szpitala Sióstr Miłosierdzia w Gdyni. W 1969 roku wyjechała do Turcji i pracowała w szpitalu sióstr w Szmirze. W 1978 roku siostry opuściły szpital. Przełożeni skierowali Felicję Hejnowicz do domu Matki Bożej do Meryem Ana koło Efezu. Po 16 latach na tej placówce zastąpiły ich siostry franciszkanki. Od 2009 roku Felicja Hejnowicz przebywa w Domu Sióstr Miłosierdzia przy Szpitalu ‘’La Paix’’ w Istambule. Mile wspomina Gimnazjum w Gostyniu, które dało Jej dobre wykształcenie.
Losy rzucały mnie po Polsce: Tarnów, Elbląg i ostatecznie Gdańsk, gdzie w 1951 roku zdaję maturę w Szkole Techników Budowlanych i podejmuję studia na Politechnice Gdańskiej na Wydziale Budownictwa Wodnego, które kończę w 1957 roku uzyskując tytuł inżyniera budownictwa wodnego. Aby utrzymać się, przez cały okres nauki w Szkole Techników i na studiach politechnicznych pracuję w budownictwie. Po studiach podejmuję prace w Wojskowym Przedsiębiorstwie Budowlanym w charakterze Kierownika Robót, a od roku 1953 inspektora technicznego. W latach 1958-61 założyłem firmę prywatną. A od 1961 podejmuję pracę w Dyrekcji Budowy Osiedli Robotniczych w Gdańsku w charakterze Starszego Inspektora Nadzoru.
Od 197o roku jestem zaangażowany w Zakładzie Inco w Sopocie w charakterze Dyrektora Zakładu, a od 1975 do emerytury w Zakładzie Veritas .
Na emeryturze napisałem dwie książki: “Okryci całunem” wydaną przez Gdańskie Towarzystwo Przyjaciół Sztuki i przygotowaną do druku p.t. “Ślady bosych stóp” oraz kilka opowiadań.
Obecnie od dwudziestu lat zajmuję się malarstwem olejnym, choć maluję amatorsko mam w dorobku około 150 obrazów.
Przesyłając ten krótki rys mojej aktywności życiowej łączę serdeczne pozdrowienia całej naszej Szkole i wszystkim pokoleniom, a szczególne Paniom Marii Sekretarz i Magdaleny Ratajczak Przewodniczącej.
Z koleżeńskim pozdrowieniem. Cześć!.
Jerzy Jankowiak maturzysta z 1960 roku , studiował na Politechnice Poznańskiej,a następnie na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu matematykę, uzyskując w 1966 roku tytuł magistra.
W latach 1966-1991 pracował w Zespole Szkół Elektrycznych w Gorzowie Wielkopolskim jako nauczyciel matematyki, w tym 15 lat był zastępcą dyrektora. Pogłębiał swoja wiedzę na czterech studiach podyplomowych, otrzymał trzy nagrody Ministra Oświaty. Większość uczniów Jerzego Jankowiaka ukończyła studia wyższe, wśród nich prof. zwyczajny z dziedziny matematyki pracuje w Nowym Jorku. Żona Helena jest inżynierem rolnikiem, córka Aleksandra nauczycielką a syn Wojciech projektantem.
Urodziłem się 16 sierpnia 1932 roku w Lesznie w rodzinie kupieckiej. W roku 1933 rodzice przenieśli się do Gostynia, gdzie ojciec założył przedsiębiorstwo „Ziemiopłody”. Rodzicom powodziło się dobrze. W roku 1938 jako sześciolatek zacząłem edukację szkolną. W 1939 roku wybuchła wojna. Niemcy zlikwidowali polskie szkoły. W 1942 roku Niemcy wysiedlili moją rodzinę do Generalnej Guberni ( Nowy Targ).
Ojciec pozostał w Gostyniu do pomocy Niemcowi, który przejął jego gospodarstwo. W Generalnej Guberni zacząłem uczęszczać do czwartej klasy szkoły powszechnej. Mieszkaliśmy w Nowym Targu razem z dziadkami ( rodzice matki). Było nas trzech braci: Andrzej, Michał i Tomasz. Aby jakość zdobyć „ grosz” podbieraliśmy babci jajka i bułki, a mój młodszy brat Michał, wymieniał je na targu na papierosy od niemieckich żołnierzy, którzy przyjeżdżali ze Słowacji. Papierosy sprzedawał góralom i mieliśmy tzw. „ lewy grosz ‘’. Za zdobyte pieniądze kupiłem sobie narty zjazdówki i szczyt marzeń – kijki bambusowe. Całą zimę uprawialiśmy sport narciarski na Howańcu.
W październiku 1944 roku Niemcy pozwolili na łączenie rodzin polskich z Generalnej Guberni i Rzeszy. Matka skorzystała z tego i wróciliśmy do Gostynia. W tym czasie zaczęła się już ucieczka Niemców. Dzień i noc jechały wozy i szli piesi (cywile) do Leszna i dalej do Reichu. Pamiętam jak płonęło Gimnazjum. Przed nim na trawniku leżały trupy niemieckich żołnierzy. Kilka nocy z rzędu wysadzali oni w lesie piaskowskim i golskim ogromne magazyny amunicji i bomb lotniczych. W styczniu weszli Rosjanie. My jako dzieci kręciliśmy się wśród nich. W pewnej chwili żołnierze radzieccy przyprowadzili od strony Leszna grupę około 18 jeńców. Od Rynku jechał jakiś oficer i zaczął strzelać do nich. Eskorta nie zastanawiając się postawiła ich pod murem i rozstrzelała. Jadące od Jarocina czołgi przejeżdżały po leżących trupach.
W lutym zacząłem chodzić do 6 klasy szkoły podstawowej, a w marcu był nabór do gimnazjum. Po zdanym egzaminie zacząłem naukę w I klasie Gimnazjum i Liceum Ziemi Gostyńskiej. Teraz zaczęła się moja fascynacja sportem. W dużej mierze przyczynił się do tego pan Zbigniew Kaźmierski, który sam był zawodnikiem klubu „ Kania”. Tymczasem w szkole zaczęły się schody. Mimo ścisłej kontroli mojej matki, która miała przygotowanie akademickie ( filologia francuska) i kontrolowała moje przygotowanie lekcyjne, nie spełniałem nadziei pokładanych w moich” zdolnościach”, które według twierdzenia „belfrów” skutecznie tłumiło lenistwo. Moje „wyczyny” sportowe miały się skończyć w Akademii Wychowania Fizycznego jako ukoronowanie moich zainteresowań. Byłem jednak” prywatną inicjatywą” w związku z czym po maturze nie zostałem przyjęty na wyżej wymienioną uczelnię.
Profesorowie nie byli zadowoleni z tego, że się pętam po boisku zamiast się grzecznie uczyć. Kosz i siatka przesłoniły świat w „ budzie”, a „ noga” w Klubie Sportowym Kania Gostyń. Nauczyciele mnie nie lubili, zdolny ale leń, wiecznie byłem na boisku. Zresztą nauczyciele mieli rację. Całe szczęście, że taki uczeń Paweł Wasielewski siedział ze mną w ławce i miał streszczenie z historii w specjalnym zeszycie, które wystarczyło raz przed lekcją przeczytać i wtedy można było coś wystękać. Oprócz tego Andrzej Gładysz bardzo umiejętnie podpowiadał. Często profesor Rybski( Ryba), jak był w złym humorze, wchodził do klasy i jeszcze dziennika na katedrze nie położył już słyszałem – Janowski accusativus cum infinitivus. Zaczynałem stękać i usłyszałem ”wynoś się błaźnie” i już byłem na boisku grając w siatkę lub w kosza z innymi klasami. Najbardziej utkwiło mi w pamięci takie zdarzenie, które miało miejsce w I licealnej, kiedy zmienili nam polonistę. Nazywał się Bandurski ( Badura). Wywołał i zapytał mnie o Pana Tadeusza. Wydawało mi się, że odpowiedziałem dobrze, ale Badura wpisał mi lufę. Tego samego dnia miałem egzamin poprawkowy, przedtem jednak grałem w świetlicy z Lolkiem Gratkowskim w ping- ponga. Dyro „ Kaźmiera’’ zapytał: zdajesz czy nie zdajesz? Wszedłem do klasy mając nogi z waty. Badura zaczął pytać od „ Bogurodzicy’’ i leciał przez całą historię literatury aż do Mickiewicza. Trwało to 35 minut. Udało się, zdałem. Za parę dni miałem grube potknięcie. Nie napisałem słówek łacińskich i Rybski kazał mi przynieść podpis ojca. Postanowiłem iść na wagary. Oczywiście wszystko się wydało, zauważyła mnie pewna nauczycielka na boisku. Musiałem przeprosić profesora Rybskiego. Jakoś wszystko rozeszło się po kościach, dostałem promocję do klasy drugiej. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że na troję zasługiwałem. Do matury dobrnąłem i zdałem.
Jako prywatna inicjatywa nie dostałem się na studia. Kontynuowałem naukę w dwuletnim Technikum Budownictwa Przemysłowego w Bytomiu na Śląsku. Po wielu perypetiach zdobyłem dyplom technika budownictwa przemysłowego. Dostałem 3- letni nakaz pracy
w Budowie Kopalń Płytkich Węgla Kamiennego. Zacząłem pracę w lipcu 1952 roku. Po miesiącu dostałem wezwanie do wojska. Zgłosiłem się przed Komisję Wojskową w Bytomiu. Dostałem kartę wcielenia i po Świętach Bożego Narodzenia 1952 roku zostałem wcielony do wojska WKU Bytom. Z Bytomia wywieźli nas do Jednostki Wojskowej 1635 w Jaworznie. Jak się okazało, mnie jako syna prywatnej inicjatywy i wroga ludu powołano do 12 batalionu pracy w kopalni. Moja jednostka ( około 100 żołnierzy ) w Jaworznie została uformowana
z różnego „ elementu”: zwalniani z więzień przestępcy i działacze podziemia, rdzenni Ślązacy w dużej mierze bez obywatelstwa polskiego, kułacy – synowie chłopów z większych gospodarstw rolnych, synowie przedwojennej inteligencji. W mojej drużynie na 24 rekrutów byłem jedyny nie karany. Rozpoczęliśmy ćwiczenia na poligonie i przygotowania do zjazdu na kopalnię. Po przysiędze zaczęły się zjazdy na dół kopalni. Praca bez przepustek, bez wolnego. Po roku 14 dni urlopu jak normalni pracownicy fizyczni. Pracowaliśmy w kopalniach w których cywile nie chcieli pracować. Zacząłem na „ Sobieskim”. Na dole jeszcze pracowały konie. Należało dziennie załadować 30 koleb węgla ( 1 koleba to ok. tony węgla). Dużo wypadków, cały urobek wykonywano ręcznie. Po wojsku chciałem wrócić w rodzinne strony, ale miałem jeszcze rok nakazu pracy i musiałem wrócić na Śląsk. Zacząłem pracę w Przedsiębiorstwie Robót Inżynieryjnych Przemysłu Węglowego w Gliwicach, budowa w Pyskowicach. Awansowałem po przepracowaniu dwóch lat na zastępcę kierownika budowy. Tu na jednej z wycieczek urządzonych przez przedsiębiorstwo poznałem moją przyszłą żonę.
W 1958 roku urząd kwaterunkowy w Gostyniu chciał Matce zabrać mieszkanie i zakwaterować lokatorów. W związku z tym musiałem natychmiast odejść z pracy w Gliwicach, ożenić się i ratować mieszkanie w Gostyniu. To mi się udało. Pracę znalazłem w Wojewódzkim Zjednoczeniu PGR w Poznaniu, jako inspektor nadzoru budowlanego na terenie Inspektoratu PGR w Gostyniu z siedzibą w Goli. Wspaniała praca i wspaniały dyrektor, przedwojenny rotmistrz Kawalerii. Co prawda musiałem się przekwalifikować z budownictwa przemysłowego na budownictwo rolnicze, w czym mi bardzo pomógł dyrektor. Od 1970 roku PGR-y zaczęły poświęcać bardzo dużo pieniędzy na renowacje zabytkowych pałaców i dworków, które uprzednio jako siedziby obszarników nie konserwowane, na ogół użytkowane przez repatriantów i biedotę wiejską, popadały w ruinę. Z tych ruin podźwignął się pałac w Goli – siedziba szambelana papieskiego Gustawa Potworowskiego ( rozstrzelanego przez Niemców na gostyńskim Rynku w 1939 roku), pałac w Rokosowie- siedziba książąt Czartoryskich i wiele innych zabytków. Równocześnie trwała budowa budynków mieszkalnych, obór, cielętników i owczarni dla powiększenia hodowli inwentarza, a także sadów jako zaplecza dla Pudliszek.
Rozpoczął się okres „ prosperity”. Były duże możliwości dorobienia pracami zleconymi, a zwłaszcza projektami . Nie omieszkałem z tego skorzystać i rozpoczęły się projektowania i zarabianie pieniędzy. Pierwszy samochód ( stary DKW) kupiłem w 1959 roku. Co była za uciecha…Życie toczyło się dalej. W między czasie urodziły nam się dwie córki, z których starsza skończyła stomatologię, a młodsza pedagogikę. Czas płynął .W 1974 roku wybudowałem domek jednorodzinny. W 1990 roku przeszedłem na rentę, a później na emeryturę, bo odezwała się „ kopalnia” (zwłóknienie tkanki płucnej i astma). Rozpocząłem życie emeryta.
Marian Jastrzębski urodził się 23.05.1938 roku w Gostyniu. W 1955 roku zdał maturę w gostyńskim liceum. Po maturze ze względów ekonomicznych postanowił rozpocząć pracę zawodową. Pracował jako referent w Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska, następnie jako główny księgowy w Kombinacie PGR Pudliszki, zastępca dyrektora i zarządca komisaryczny.
W latach 1992 -1993 główny księgowy Gospodarstw Rolnych Skarbu Państwa w Pudliszkach, a w następnych latach główny ekonomista Gospodarstw Rolnych Skarbu Państwa w Goli. Marian Jastrzębski w roku 1962 założył rodzinę i zamieszkał w Pudliszkach, angażując się równocześnie w prace społeczne, między innymi w rozwój sportu wiejskiego na naszym terenie. Za pracę na rzecz sportu otrzymał „ Złotą Honorową Odznakę LZS ”.
W latach 1965-1970 studiował w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Poznaniu, uzyskując tytuł magistra ekonomii oraz dyplomowanego księgowego. Solidne wykształcenie oraz wiele lat doświadczenia zawodowego pozwoliło mu osiągnąć status dobrego fachowca i cenionego współpracownika. Był pracownikiem kreatywnym, doceniającym nowe technologie. Jako pierwszy w Poznańskim Zjednoczeniu PGR wprowadził do księgowania maszyny księgowe. Kilka lat później został współautorem oprogramowania księgowego do pierwszych komputerów. Potrafił połączyć pasję z kreatywnością.
W roku 1991 złożył egzamin na Likwidatorów Przedsiębiorstw Państwowych, nigdy z niego nie skorzystał, nie potrafił. Pasją Mariana Jastrzębskiego było tworzenie a nie likwidowanie. Pracując ponad 32 lata w PGR-ach dał się poznać jako uczciwy i prawy człowiek, wysokiej klasy fachowiec w dziedzinie księgowości i ekonomiki przedsiębiorstwa. Swoje wiadomości przekazywał chętnie młodym kadrom, którym wpoił wiedzę, sumienność i zaangażowanie w zawodzie, będąc społecznym prezesem ekonomistów na województwo leszczyńskie.
Był czuły i wrażliwy na krzywdę ludzką, a sam o siebie nigdy nie walczył, gdyż nie było to w jego charakterze. Za swoja pracę otrzymał wiele nagród resortowych i państwowych. Po latach pracy złożyła go ciężka, nieuleczalna choroba. Zmarł 31 grudnia 1994 roku w otoczeniu rodziny i bliskich. Pochowany został na cmentarzu w Krobi.
Ksiądz prałat Konrad Kaczmarek urodził się 15 lutego 1928 roku w Krobi, syn Franciszka z zawodu krawca i Stanisławy Olejniczak. Do Szkoły Podstawowej w Krobi uczęszczał w latach 1935- 1939. Naukę kontynuował w Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącym w Gostyniu w latach 1945-1949, zakończoną maturą w dniu 10 maja 1949 roku.
Następnie Konrad Kaczmarek studiował filozofię w Arcybiskupim Seminarium Duchownym w Gnieźnie( 1949-1951), a w latach 1951-1955 teologię w Arcybiskupim Seminarium Duchownym w Poznaniu. Z zakresu historii kościoła podjął w 1965 roku studia zaoczne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim na wydziale teologicznym, zakończone pracą magisterską na temat „ Dzieje parafii Radomicko od XV- XX wieku”.
Konradowi Kaczmarkowi święcenia kapłańskie udzielił ks. Arcybiskup Metropolita Walenty Dymek w Prokatedrze – Fara w Poznaniu 4 kwietnia 1955 roku. Droga kapłańska ks. Konrada Kaczmarka przedstawia się następująco: wikariat w Opalenicy, Kościanie, proboszcz w Radomicku, Lubiniu koło Kościana oraz w Mosinie.
W Lesznie ks. Kaczmarek był proboszczem i dziekanem w latach 1981-1997. Godności kościelne ks. Konrada Kaczmarka to Kanonik Gremialny Kapituły Farnej Poznańskiej ( 03.04.1995), Prałatura – Kapelan Honorowy Jego Świątobliwości( 20.04.2000).
Ks. prałat Konrad Kaczmarek był duszpasterzem wielu środowisk, Duszpasterz: Mężczyzn Archidiecezji Poznańskiej, Aresztu Śledczego w Lesznie, Miłośników Lwowa w Lesznie, Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, Leszczyńskiej Chorągwi Harcerskiej, Strażaków województwa leszczyńskiego i Strażaków Archidiecezji Poznańskiej. Pełnił wiele innych funkcji kościelnych i społecznych, za co otrzymał liczne odznaczenia, m.in. Odznaka „ Przyjaciel Dzieci’’, Złoty medal „ Zasługi dla pożarnictwa ‘’,” Złoty Krzyż Sybirak’’, Brązowy Krzyż ‘’ Armia Krajowa 1939-1945”, Sędzia Diecezjalny w Metropolitalnym Sądzie Duchownym w Poznaniu, Medal Rzeczypospolitej Mosińskiej, Przewodniczący Komisji Rewizyjnej Stowarzyszenia Absolwentów, Wychowawców i Wychowanków Gimnazjum i Liceum w Gostyniu i wiele innych odznaczeń i medali.
Ks. prałat Konrad Kaczmarek jest autorem również wielu publikacji: „Kronika parafii lubińskiej”, „ Kronika parafii mosińskiej”, „ Dzieje parafii Radomicko od XV- XX wieku”, „Kronika parafii św. Mikołaja w Lesznie’’, „ Z dziejów kultu św. Mikołaja w Polsce”, „Witraże w Kościele św. Mikołaja w Mosinie”, „ Duchowość Liceum Gostyńskiego”- artykuł napisany na 80- lecie Gimnazjum i Liceum Ziemi Gostyńskiej, „Święty Florian i jego rycerze w Archidiecezji Poznańskiej’’ i wiele innych artykułów, mów pogrzebowych i opracowań biograficznych w związku ze śmiercią księży.
Ks. prałat Konrad Kaczmarek jest blisko związany z naszą szkołą, odwiedza i wspiera materialnie Stowarzyszenie Absolwentów, Wychowawców i Wychowanków Gimnazjum i Liceum Ziemi Gostyńskiej imienia ks. prof. Franciszka Olejniczaka OMNES UNUM SIMUS.
Następnie aż do emerytury w 2000r. zatrudniony był w Centralnym Laboratorium Jedwabniczo- Dekoracyjnym w Łodzi. Marian Kaczmarek uprawia malarstwo sakralne, historyczne ( związane z historią Łodzi przedprzemysłowej), plenerowe, grafikę. Zainteresowania twórcze to żakardowa tkanina dekoracyjna( również na szaty liturgiczne), rysunek i malarstwo sztalugowe o tematyce od pejzażu, martwych natur, poprzez portret, do prac o charakterze religijnym związanych z wizerunkami Matki Bożej Świętogórskiej ( ponad 15 letnia współpraca z Klasztorem Świętogórskim), Częstochowskiej, Studziańskiej. Prace znajdują się w muzeach, kolekcjach prywatnych i wielu kościołach w Polsce ( klasztor OO Filipinów w Gostyniu) i za granicą m.in. Włochy – Zbiory Watykańskie, Niemcy USA, Kazachstan.Wystawy indywidualne:
– Galeria Ośrodka Duszpasterstwa Środowisk Twórczych „ Logos’’ w Łodzi 2007
– „ Weduty Starej Łodzi’’- wystawa w ramach Festiwalu Dialogu Czterech Kultur 2007
– Święta Góra w Gostyniu 2008. Marian Kaczmarek jest również projektantem okładek do książek. Dzieła malarskie związane głównie z Częstochową i Świętą Górą znajdują się w Częstochowie, Gostyniu, Krobi, Wrocławiu, Śremie, Ostrowie, Studziannnej itd. ( w kolekcjach także prywatnych). Weduty Starej Łodzi znajdują się w instytucjach i zbiorach prywatnych na terenie Łodzi. Ostatnia – Weduta Krobi z XVIII wieku, zdobi wnętrze krobskiego ratusza. Wracając do prac związanych ze Świętą Górą, Pan Marian Kaczmarek podkreśla, że inspiratorem i promotorem w ich powstaniu był w wielu przypadkach ks. Marian Gosa, któremu w tym miejscu oddaje należną cześć i wyraża podziękowania. Wotum dziękczynne za 50 lat pracy Kapłańskiej Księdza to kopia w skali 1: 1 Róży Duchownej, drugą wykonał dla kościółka w Błażejowie.
13 kwietnia 2012 roku w sali im. Lubrańskiego, Colegium Minus Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu odbyła się uroczystość nadania przez Senat Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu honorowego tytułu doktora honoris causa prof. dr hab. Romanowi Kaliszanowi, wybitnemu przedstawicielowi nauk farmaceutycznych i chemicznych.
Profesor Roman Kaliszan jest absolwentem Liceum Ogólnokształcącego w Gostyniu, gdzie zdał maturę w 1963 roku. Ukończył farmację na Wydziale Farmaceutycznym Akademii Medycznej w Gdańsku ( 1968) oraz fizykę na Wydziale Matematyki, Fizyki i Chemii Uniwersytetu Gdańskiego (1973).Doktorat obronił w 1975 roku, zaś habilitację w 1982. Odbywał staż podoktorancki na Wydziale Chemii Uniwersytetu Edynburskiego. W 1984 roku otrzymał stypendia: British Council w Edynburgu oraz DAAD w Instytucie Biologii Doświadczalnej i Medycyny Borstel w Sulfeld. W roku 1990 otrzymał tytuł profesora nauk farmaceutycznych. W latach 2005-2008 był rektorem Akademii Medycznej w Gdańsku, obecnie kieruje Katedrą Biofarmacji i Farmakodynamiki tej uczelni.
Profesor Roman Kaliszan jest powszechnie uznanym wybitnym polskim uczonym, którego osiągnięcia i autorytet są niepodważalne i wysoko cenione w międzynarodowym środowisku naukowym. Należy do ścisłego grona najwybitniejszych obecnie aktywnych naukowców polskich. Od 1998 roku jest członkiem korespondentem Polskiej Akademii Nauk, a od 2009 Polskiej Akademii Umiejętności.
Profesor Kaliszan jest autorem wielu prac naukowych. Ma też w swoim dorobku bardzo oryginalną publikację, w której wiedzę farmakologiczną połączył z zainteresowaniami … czarownicami. W 2004 roku wygłosił w Gdańsku odczyt, a potem opublikował artykuł “Farmakologiczna teoria lotów czarownic”. Jego zainteresowania czarownicami wzięły się stąd, że do szkoły podstawowej uczęszczał w Mikorzynie koło Kępna, nieopodal Doruchowa, miejsca ostatniej ( w 1775 roku) egzekucji czarownic na ziemiach polskich, ostatniej przeprowadzonej na mocy wyroku sądowego.
Napawa dumą fakt, że do grona absolwentów Liceum Ogólnokształcącego w Gostyniu należy tak wybitna postać ze świata nauki.
Karolczak Cecylia zdała maturę w gostyńskim Gimnazjum i Liceum w 1955 roku. Po jego ukończeniu naukę kontynuowała w pomaturalnej Szkole Laborantów Medycznych we Wrocławiu. Pracowała w laboratoriach analitycznych szpitali i przychodniach w następujących miejscowościach: Cieplice, Gostyń, Chodzież. Na emeryturę przeszła po pracy w laboratorium przychodni przyzakładowej przy Hucie Szkła w Gostyniu. Zmarła 17 listopada 1995r. w Gostyniu.
Po zdaniu matury w maju 1949 roku i po opuszczeniu konwiktu na Świętej Górze w Gostyniu powróciłem do Warszawy, przygotowując się do egzaminów wstępnych w SGGW, na rolnictwo. Zdałem, ale z powodu pochodzenia ziemiańskiego nie zostałem przyjęty. Znajomy dziekan wydziału nauk przyrodniczych Uniwersytetu Warszawskiego prof. Wiktor Gemula przyjął mnie nageologię, powiększając sekcję geologiio 10 miejsc, w tym dla członków ZMP i dla mnie dziesiątego nie stowarzyszonego.
Na studiach miałem 6 komisji dyscyplinarnych z powodu pochodzenia, które chciały mnie usunąć z uniwersytetu jako wroga ludu, ale je ukończyłem w 1953 roku z tytułem mgr geologii i paleontologii. Pracowałem latach 1953-1963 jako zastępca głównego geologa w Ministerstwie Budownictwa Przemysłowego, a po reorganizacji w Ministerstwie Budownictw i Przemysłu Materiałów Budowlanych. Równocześnie w latach 1955- 1960 byłem dokumentatorem geologicznym w Warszawskim Przedsiębiorstwie Geologicznym. Od 1963 roku byłem zatrudniony na stanowisku kierownika zespołu Geotechnicznego w Biurze Projektów Przemysłu Betonów „ Biprodex Warszawa” aż do przejścia na w 1990 roku na wcześniejszą emeryturę. Równocześnie cały czas byłem członkiem trzech międzyresortowych komisji geologicznych przy Centralnym Urzędzie Geologii jako przedstawiciel Ministra Budownictwa i koreferentem w zakresie dokumentacji złożowych i hydrogeologicznych. Ponadto rzeczoznawcą w Komisji Dokumentacji Hydrogeologicznych i Zasobów Kopalin przy Centralnym Urzędzie Geologii
W trakcie pracy ukończyłem 7 kursów specjalistycznych z zakresu geologii, geotechniki i fundamentowania. Byłem również członkiem i rzeczoznawcą Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Przemysłu Materiałów Budowlanych oraz Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Wodno- Melioracyjnych. W 1994 roku otworzyłem własną firmę „ Usługi Geologiczno – Budowlane”: wiercenia pod budowy, badania przydatności gruntu dla budownictwa, dokumentacje geologiczno – inżynierskie i geotechniczne, która działała do lipca 2011 r. Obecnie jestem członkiem Polskiego i Międzynarodowego Komitetu Geotechniki.
W 1980 r. otrzymałem odznakę Zasłużony dla Polskiej Geologii, a w 1987 r. złotą odznakę Zasłużony dla Budownictwa i Przemysłu Materiałów Budowlanych. W 2001 r. otrzymałem certyfikat geotechniczny Polskiego Komitetu Geotechniki bez egzaminu. W latach 1949- 1962 grałem w siatkówkę wyczynową ( spotkania ligowe i międzynarodowe w Polsce i za granicą) i byłem w kadrze narodowej. Potem grałem w reprezentacji Polski w mistrzostwach oldboyów. Zdobyłem wiele nagród, medali i pucharów, m.in. brązowy medal na olimpiadzie oldboyów w Brisbane – Australia w 1994 r. 14 mistrzostw oldboyów Warszawy, mistrzostwo Polski 1998 r. Otrzymałem odznaczenie za 50 lat gry w 2001 roku. Następnie medal Polskiego Związku Piłki Siatkowej za wybitne zasługi w rozwoju piłki siatkowej w 2006 r., medal okolicznościowy 80- lecia Polskiego Związku Piłki Siatkowej, w 2008 r., srebrny krzyż zasługi, w 2009 r. za osiągnięcia w siatkówce ( 63 lata gry) oraz złoty krzyż zasługi za pracę w Polskim Towarzystwie Ziemiańskim w 2010 r.
Jestem członkiem : Związku Polskich Kawalerów Maltańskich i Prezesem Oddziału Warszawa Polskiego Związku Ziemiańskiego. Współpracuję z historykami sztuki w zakresie ochrony zabytków dworskich ( zamki i pałace).
Włodzimierz Kaźmierowski maturzysta z 1954 roku. Był laureatem I Olimpiady Chemicznej w 1954 roku, która odbyła się w pałacu Młodzieży im. Bolesława Bieruta w Stalinogrodzie ( Katowice- od 9 marca 1953 do 20 grudnia 1956 ).Jak sobie przypomina został sklasyfikowany na 8 miejscu. W tej samej olimpiadzie wzięła udział Irena Liebert, już nieżyjąca nauczycielka chemii w liceum w Gostyniu w latach sześćdziesiątych.
Doszła do etapu wojewódzkiego w Poznaniu. Ten dyplom nie dawał jeszcze uprawnień do studiów bez egzaminu wstępnego. Ale wydaje mi się, że bardzo mi pomógł. Na egzaminie wstępnym na wydział chemii Politechniki Wrocławskiej zdałem matematykę i fizykę bez trudności, natomiast z nauki o komuniami otrzymałem stopień niedostateczny, o czym dowiedziałem się chyba po roku. Ale przyjęto mnie bez żadnych trudności. W grudniu 1954 roku wziąłem udział w lokalnej olimpiadzie fizycznej we Wrocławiu już jako student.
Piotr, Franciszek Kołodziejczyk syn Józefa i Bronisławy Olszewskiej, urodzony 8 czerwca 1939r w Poznaniu. Absolwent wydziału pokładowego (nawigacji i uzbrojenia) Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej w Gdyni (1960), wydziału dowódczo-sztabowego Akademii MW w Sankt Petersburgu /d. Leningrad/ (1973), oraz studiów operacyjno-strategicznych w Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie (1980).’
Wchodził w skład załogi pierwszego polskiego okrętu rakietowego jako dowódca działu artyleryjsko-rakietowego. Zajmował kolejno stanowiska: dowódcy okrętu (od 1967), dowódcy flotylli (od 1980), szefa Sztabu MW (od 1983) i dowódcy MW (od 1988). W latach 1977 – 78 dowodził polskim kontyngentem wojskowym w Doraźnych Siłach Pokojowych ONZ (UNDOF) na Wzgórzach Golan. Przez trzy miesiące kierował reformowanym Głównym Zarządem Wychowawczym WP. Minister Obrony Narodowej w rządach T. Mazowieckiego(od lipca 1990), J.K. Bieleckiego (I – XII 1991) i W. Pawlaka (X 1993 – XI 1994). Poseł na sejm X Kadencji. Przeniesiony do rezerwy we wrześniu 1992 r w stopniu wiceadmirała.
Od 1994 członek-założyciel The Sail Training Association Poland (STAP), wieloletni przewodniczący Rady i prezes Zarządu tej organizacji oraz kapitan STS „Pogoria”. Kierował organizacją światowych zlotów żaglowców w Gdańsku (1997 i 2000r) i w Gdyni (2003r). Żonaty z Krystyną Cordes, ma dwóch synów i trójkę wnucząt.
Urodzony dnia 14 lipca 1927 r. w Gostyniu jako syn nauczyciela gimnazjalnego Władysława i Michaliny (z d. Kuta) – nauczycielki.
Od najdawniejszych lat lubił rysować i malować – najpierw pod kierunkiem ojca Władysława.
Przedwczesna śmierć ojca (4.09.1939 r.) i wysiedlenie do Generalnej Guberni – Krakowa spowodowały przerwę w rysowaniu. Ponownie zaczyna tworzyć (rysować i malować) w okresie powojennym.
W roku 1940 kończy 7 – mą klasę Szkoły Podstawowej w Krakowie. W międzyczasie w latach 1941/42 kończy dwuletnią Szkołę Handlową w Krakowie, a w latach 1942 1945 – trzyletnią Szkołę Zawodową dla Mechaników, pracujących w Wytwórni Sygnałów i Urządzeń Kolejowych w Krakowie.
W roku 1945 wraz z rodziną wraca do Gostynia, gdzie w r. 1948 zdaje maturę.
W roku 1948/49 odbywa służbę wojskową w Szkolnej Kompanii Oficerów Rezerwy w Legionowie, stopniowo awansując do stopnia porucznika.
W latach 1950 – 1955 pracuje w Banku Rolnym w Gostyniu, potem jako inspektor w Narodowym Banku Polskim w Gostyniu, następnie jako instruktor handlowy w Powiatowym Związku Gminnych Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Gostyniu. W końcu od 1955 roku do roku 1982 pracuje w Wlkp. Hucie Szkoła w Gostyniu na stanowiskach kierowniczych, zajmując się organizacją i zarządzaniem.
W latach 1953 -1958 uczęszcza na zajęcia do Ogniska Plastycznego w Gostyniu utworzonego przy dawniejszym Domu Kultury w Gostyniu. Wykładowcami w Ognisku byli artyści malarze: Czesław Gała (ASP – Warszawa), Nogaj z Liceum Plastycznego w Poznaniu, w późniejszym okresie artysta malarz Zygfryd Wieczorek z Poznania.
Zajęcia w Ognisku Plastycznym odbywały się dwa razy w tygodniu – po godzinach pracy.
W międzyczasie w konsultacjach wystawowych i pokazach brał także udział artysta malarz Zbigniew Łukowiak z Leszna. Po pięciu latach w 1958 r. odbył się egzamin teoretyczny i praktyczny jako podsumowanie zdobytej wiedzy i umiejętności, który przeprowadziła Komisja w składzie: Artysty malarza Zbigniewa Skoczylasa i artysty malarza Czesława Gały oraz przedstawiciela Wydziału Kultury Powiatowej Rady Narodowej.
Amatorzy plastycy (m. in. w/w) otrzymali świadectwa ukończenia zajęć w Ognisku Plastycznym wydane przez Wydział Kultury przy Powiatowej Radzie Narodowej w Gostyniu (28 sierpnia 1958 r.)
W 1953 r. kończy dwuletnie Studium Kwalifikacyjne Księgowych Bilansów w Poznaniu.
W 1964 r. kończy roczny Kurs Organizacji i Normowania Pracy w Katowicach.
W roku 1970 kończy dwuletnie Studium Ekonomiczne w zakresie Zasad organizacji Zarządzania w Poznaniu.
W r. 1976 kończy dwuletnie Studium Normatywnego Rachunku Kosztów w Warszawie.
W międzyczasie kończy szkolenie w zakresie Obrony Cywilnej I,II i III stopnia w Gliwicach.
W trakcie trwania zajęć w Ognisku Plastycznym zorganizowano kilka pokazów prac wykonanych przez amatorów plastyków w Powiatowym Domu Kultury przy ul. Strzeleckiej i w auli Gimnazjum.
W dniach wolnych od zajęć (pracy), w ramach możliwości poświęcał się rysunkowi i malarstwu, wystawiając swoje prace na pokazach miejscowych i wystawach wojewódzkich w Lesznie oraz parę razy za granicą (Niemcy, Francja)
Uprawia różne techniki plastyczne począwszy od rysunku przez grafikę, pastel sepię, akwarelę, gwasz, na malarstwie olejnym kończąc.
Często w pejzażach inspiruje go przyroda, zwłaszcza plenery górskie, parki, przyroda i architektura miejscowa oraz miasta Krakowa, gdzie przebywał w latach 1939 – 1945.
Mieszkając w Gostyniu tworzy prace plastyczne, ukazując piękno tego miasta i okolic. Część tych prac znajduje się w Muzeum w Gostyniu i u rodziny.
Pasjonują go również studia portretowe, postaci ludzkie, chętnie wraca do tematów z kwiatami i zwierzętami.
Ciągle jednak odczuwa niedosyt, pracując nadal w tej materii, dążąc do jak najlepszych osiągnięć
W 1982 – 1985 napisał Historię Wlkp. Huty Szkła w Gostyniu, która została wydana drukiem w 1985 r, (70 stron) – wydanie zeszytowe.
Za pracę zawodową odznaczony srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi.
Za pracę społeczną odznaczony:
Odznaką Zasłużony dla Województwa Poznańskiego,
Odznaką Za Zasługi dla Województwa Leszczyńskiego.
W latach 1955 Doradca Zakładowego Oddziału Samoobrony w WHS w Gostyniu (funkcja społeczna).
Równocześnie Instruktor powiatowy Obrony Cywilnej.
Działacz Ligi Obrony Kraju. Napisał jej krótką historię (dla Gostynia) od zarania dziejów do 1962 r. Za działalność w tej dziedzinie i osiągnięcia odznaczony kilkakrotnie odznaczeniami państwowymi (medalami i odznaczeniami resortowymi).
W roku 1995 otrzymał Laur Gostynia za szczególne osiągnięcia w dziedzinie kultury poprzez utrwalanie piękna miasta i okolicy w twórczości plastycznej.
Nadal pracuje nad doskonaleniem umiejętności rysunkowych i malarskich.
Od 1938 r. należy do ZHP do 1948 r. w stopniu młodzika, wywiadowcy ćwika, ostatnio pełniąc funkcję przybocznego – III Drużyny ZHP przy Gimnazjum w Gostyniu.
Starosta Gostyński składa Zbigniewowi Kołomłockiemu serdeczne podziękowanie za wieloletnią, pełną zaangażowania pracę na rzecz kultury w Powiecie Gostyńskim. Gostyń 10 lutego 2006 r.(dyplom w aktach) /-/ Elżbieta Palka
W początku lat siedemdziesiątych wstąpił do Towarzystwa Naukowego Organizacji i Kierownictwa w Poznaniu. W roku 1975 otrzymał srebrną odznakę TNOiK. Od tego roku pełni funkcję społecznie Przewodniczącego Koła TNOiK przy Wielkopolskiej Hucie Szkła w Gostyniu a następnie od roku 1978 był członkiem Wojewódzkiego (Zarządu) Oddziału Towarzystwa Naukowego, Organizacji i Kierownictwa w Lesznie do roku (1.IX) 1983 – do czasu przejścia na wcześniejszą emeryturę.
Przez cały okres w WHS w Gostyniu, a szczególnie od roku 1963 zajmował się organizacyjną stroną przedsiębiorstwa – opracował dla Przemysłu Szklarskiego (Zarząd w Sosnowcu)księgę służb określającą obowiązki każdego pracownika i kierownika komórek organizacyjnych wraz ze schematem organizacyjnym w podziale na:
Zarząd – produkcję wraz z działem pomocniczym, gospodarką pozaoperacyjną. Współpracując z Ośrodkami i Naukowymi, Ministerstwa Budownictwa w Katowicach i przemysłu Szklarskiego w Sosnowcu. Opracował schematy ksiąg WHS.
Produkcji – gospodarki energetycznej – głównego mechanika – oraz księgę obiegu dokumentów.
Księgi wpr. oprócz wytycznych do ich pracy w Wydziale zawierały instrukcje obsługi maszyn i urządzeń oraz karty pracy i eksploatacji tych urządzeń opracowane przez poszczególne działy specjalistyczne.
Na podstawie wykazu Sankeyia zorganizowano przepływ ładunków w poszczególnych fazach pracy i ustalono włąściwą ilość środków transportu do przemieszczania tych ładunków. Stale dążono do unowocześniania procesów produkcyjnych poprzez obserwację czasu pracy poszczególnych stanowisk pracy i urządzeń, właściwego transportu (rozładunek surowców, transport wewnętrzny, załadunek wyrobów gotowych do wysyłki itp.), zgodnie z założeniem orgniazacji pracy Henryka Mreły.
W dniu 27 kwietnia 1982 r. decyzją Prezydium Rady Pracowniczej z dnia j. w. przyznano Zbigniewowi m. in. Tytuł „Zasłużony pracownik Wielkopolskiej Huty Szkła w Gostyniu” (podpisał inż. Bolesław Bukowski – Dyrektor przedsiębiorstwa z okazji 60 – lecia Wielkopolskiej Huty Szkła w Gostyniu (legitymacja nr 21).
Na zaproszenie Władz Wojewódzkich Towarzystwa Naukowego i Kierownictwa w Poznaniu, jako przewodniczący Koła TNOiK i kierownik Działu Organizacji i Zarządzania w WHS w Gostyniu, brał udział w Ogólnopolskiej Konferencji TNDiK w Gdańsku w dniach 6 i 7 listopada 1975 r. o tematyce „Służba Organizatorska w Branży i Przedsiębiorstwie Przemysłowym w Centrum Techniki Okrętowej w Gdańsku. W trakcie trwania Konferencji Naukowej brał udział jako przewodniczący Dyskusyjnego Zespołu Panelowego przeprowadzającego debatę na tematy:
inicjowanie i wprowadzanie nowoczesnych rozwiązań z zakresu organizacji i zasad zarządzania,
ustalenie wytycznych odnośnie metod pracy służb organizatorskich w przemyśle,
ustalenie wytycznych odnośnie metod pracy służb organizatorskich w przemyśle,
współdziałania z właściwymi jednostkami i służbami w branży w zakresie zastosowania informatyki dla celów zarządzania.
Ustalenie z tej Konferencji Naukowej dla organizacji i zarządzania przedsiębiorstwami zostały zgromadzone w opracowanym przez naukowców Centrum Techniki Okrętowej w Gdańsku , biorących udział w tej Konferencji i w podsumowaniu dyskusji panelowych. Ustalenia te zostały przesłane wszystkim przedsiębiorstwom biorącym udział w Konferencji i służyły jako wytyczne do dalszej pracy organizacyjnej i zarządzania w przedsiębiorstwach przemysłowych.
W 1994 r. w Gostyńskim Ośrodku Kultury została zorganizowana pierwsza Wystawa Prac malarskich i Rysunku Zbigniewa Kołomłockiego, a z tej okazji wydano katalog określający krótki życiorys w/w oraz wyszczególniający różnorodny wykaz prac wykonanych w różnych technikach malarskich i rysunkowych. Na tej wystawie pokazano prawie wszystkie prace wykonane w minionym okresie.
W roku 2004 r. w Gostyńskim Ośrodku Kultury została zorganizowana wystawa prac malarskich i rysunkowych dotychczas nie prezentowanych na wystawach ogólnych. Z okazji tej. GOK „Hutnik” w Gostyniu wydał katalog prezentowanych przez ZK. Z okresu minionego dziesięciolecia, wystawiając tam prace w różnych technikach malarskich. Oprócz tego w katalogu tym zaznaczono również tradycje malarskie rodziny Kołomłockich w kilku pokoleniach. Wystawę tę i wystawione prace komentował historyk z Poznania mgr Włodzimierz Trawiński. Na temat wystawy i wystawionych prac bardzo pozytywnie wypowiedziała się lokalna prasa.
Dalej dopinguje niedosyt twórczy, który wykorzystam pozytywnie jeżeli taka będzie wola Boża. Interesuje mnie historia nie tylko Polski, ale również i znajomość historii miasta Gostynia, którą stale pogłębiam, nie zaniedbując malarstwa.
Uzupełniono w 2006 r.
Napisał do N. Gazety Gostyńskiej artykuł na temat „Spacerkiem po dawnym Gostyniu w roku 1939” (charakterystyka miasta i życia mieszkańców).
Opracował schemat z nazwiskami obywateli – zamieszkałych w śródmieściu m. Gostynia w roku 1939.
Napisał komentarze (do N. Gazety Gostyńskiej) dotyczący zdarzenia do wyjątków z pamiętników Ojca – Władysława Kołomłockiego z okresu I Wojny Światowej 1914 – 1918 r. napisanego przez w/w w służbie w Legionach Polskich – w działaniach na froncie wschodnim.
Rokrocznie bierze nadal udział w Wojewódzkim Przeglądzie Plastyki w Centrum Kultury i Sztuki w Lesznie (dot. Województwa Wielkopolskiego)
Do Gimnazjum Ziemi Gostyńskiej zostałem przyjęty w roku 1946, we wrześniu na podstawie zdanego egzaminu eksternistycznego z zakresu szkoły powszechnej(obecnie zwanej podstawową). Stało się tak z powodu przerwy w nauce spowodowanej skutkami wojny ,a dokładnie pobytem w obozach koncentracyjnych Auschwitz –Birkenau oraz Berlin-Blankenburg dokąd zostałem wywieziony z rodzicami po Powstaniu Warszawskim w roku 1944 i z których powróciłem do Polski po zakończeniu wojny.
W Gostyniu uczęszczałem do I i II klasy gimnazjalnej mieszkając w konwikcie (internacie ) Kongregacjii O.O. Filipinów na Świętej Górze. W roku 1946 ówczesne władze komunistyczne odebrały księżom prawo prowadzenia internatu. Stało się to bezpośrednim powodem konieczności opuszczenia Gostynia. Dalszą naukę kontynuowałem w Świdnicy na Dolnym Śląsku, w Gimnazjum i Liceum im. Jana Kasprowicza , w którym uzyskałem świadectwo dojrzałości w roku 1951. Po maturze zamieszkałem we Wrocławiu, przez okres roku pracowałem , ponieważ pomimo zdanego egzaminu wstępnego na Politechnikę nie zostałem przyjęty bez , podania przyczyny (znacznie później dowiedziałem się , że zadecydowały względy „polityczne” – kontakty z rodziną zagranicą,pochodzenie społeczne i t.p.) . Świadectwo rocznej pracy i ponownie zdany egzamin na wydział Architektury Politechniki Wroclawskiej oraz interwencje u władz ministerialnych sprawiły,że w roku 1952 rozpocząłem studia, które ukończyłem w roku 1958 otrzymując tytuł mgr inż. architekta.
Wkrótce założyłem rodzinę i rozpocząłem pracę zawodową w biurach projektowych, przechodząc poszczególne szczeble od asystenta projektanta do kierownika pracowni projektowej.Przez krótki okres pracowałem we Francji. W okresie swojej pracy zawodowej projektowałem szereg obiektów mieszkaniowych,usługowych,przemysłowych , a także byłem autorem i współautorem kilku planów urbanistycznych miast na terenie Dolnego Śląska. W pewnym okresie zajmowałem się również projektowaniem wnętrz obiektów kulturalnych handlowych i t.p. po realizacji których otrzymałem tytuł twórcy nadany przez Ministra Kultury. W roku 1989 po zmianie ustrojowej opuściłem państwowe biuro projektów i zatrudniłem się w prywatnej firmie skąd odszedłem na emeryturę w roku 1990. Nie zakończyłem jednakże działalności zawodowej prowadząc do chwili obecnej działalność w ramach wolnego zawodu jako architekt,a również jako rzeczoznawca w zakresie architektury i budownictwa.
Urodziłem się 27 września 1923 roku w Nowym Tomyślu, w województwie poznańskim. Szkołę Powszechną ukończyłem w miejscu urodzenia. W roku 1936 rozpocząłem naukę w Prywatnym Koedukacyjnym Gimnazjum Ziemi Gostyńskiej w Gostyniu.
Zamieszkałem w internacie klasztornym Ojców Filipinów na Świętej Górze. Do wybuchu wojny ukończyłem 3 klasy. W marcu 1945 roku przyjechałem do Gostynia na rekonesans w sprawie kontynuowania nauki w gimnazjum. Z uwagi na to, że internat o.o. Filipinów nie był otwarty, zamieszkałem prywatnie u p. Wyrwantowicz w Gostyniu przy ulicy Leszczyńskiej 41. Maturę zdałem 22 czerwca 1946 roku. W roku 1952 przeniosłem się do Warszawy, gdzie ukończyłem studia zaoczne na Uniwersytecie Warszawskim na wydziale prawa w zakresie zarządzania i administracji. W dniu 2 stycznia 1960 roku podjąłem pracę w Przedsiębiorstwie Międzynarodowych Przewozów Samochodowych „ Pekaes’’ w Warszawie. W tym przedsiębiorstwie przepracowałem ponad 30 lat aż do emerytury w 1988 roku. W latach 1970-1975 zostałem delegowany przez Ministerstwo Komunikacji do pracy w Przedstawicielstwie PKP i PKS przy Ambasadzie PRL w Berlinie. W latach 1978-1981 należałem do Grupy Ekspertów Europejskiej Komisji Gospodarczej przy ONZ. Grupa ta zajmowała się przewozami chłodniczymi artykułów łatwo psujących się i obradowała w Pałacu Narodów w Genewie. W latach 1981-1986 zostałem ponownie skierowany do podobnej placówki w Wiedniu, gdzie reprezentowałem interesy polskie. W roku 1983 zostałem odznaczony przez Radę Państwa Krzyżem Kawalerskim orderu Odrodzenia Polski.
Jerzy Lenartowicz urodził się 30 marca 1932 roku w Gostyniu. Naukę w Gimnazjum i Liceum rozpoczął we wrześniu 1945 r. a zakończył maturą w maju 1951 roku.
W tymże roku rozpoczął studia na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, które ukończył magisterium z historii u profesora Jana Pajewskiego w czerwcu 1956 roku. Po studiach otrzymał nakaz pracy w szkolnictwie MO, gdzie wykonywał swój zawód historyka w stopniu majora aż do emerytury w 1984 roku. Następnie pracował jako starszy wykładowca podstaw nauk politycznych w Akademii Medycznej w Warszawie do 1989 roku. Jerzy Lenartowicz jest czynnym członkiem Towarzystwa Miłośników Historii – Oddział PTH w Warszawie. Bibliotece Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Gostyniu podarował i nadal przekazuje swoje pokaźne zbiory historyczne.
Wojciech Lenartowicz urodził się 4 lutego 1934 roku w Gostyniu, młodszy brat Jerzego, zmarł 14 lipca 2011r.w Warszawie. Naukę w Gimnazjum i Liceum rozpoczął w 1946 roku i zakończył maturą w 1951r. Studiował na Wydziale Weterynarii Akademii Rolniczej we Wrocławiu, uczelnię ukończył w 1957 roku. Pracował w terenowych placówkach medycyny weterynaryjnej w Choczu (pleszewskie), Bobrowicach ( Krosno Odrzańskie) i w Krośnie Odrzańskim. Od 1 lutego 1963 r. aż do końca 1990r. Wojciech Lenartowicz był lekarzem weterynarii w Zakładzie Tresury Psów Służbowych w Sułkowicach (w powiecie grójeckim) i kierownikiem Ambulatorium Weterynaryjnego. Służbę zakończył w stopniu podpułkownika.
Józef Malesiński urodzony 15 marca 1931 roku w Michałowie w powiecie gostyńskim.
Do konwiktu na Świętą Górę dostałem się w czerwcu 1945 roku, ułatwił mi to dyrektor gimnazjum Jan Gruchała. Byłem sierotą, rodzice zginęli podczas wyzwolenia Krakowa w styczniu 1945 roku. Po powrocie z wysiedlenia zapisałem się do gimnazjum. Egzamin z języka polskiego prowadziła pani profesor Kaczmarska.
Temat wypracowania: „ Widok z mojego okna”. Do szkoły trzeba było mi iść pieszo około 10 kilometrów w jedną stronę. Jak na czternastoletniego dzieciaka było to bardzo uciążliwe. W tych okolicznościach zebrało się konsylium moich ciotek, aby rozdzielić sieroty między siebie. Mnie natomiast napojono samogonem i przekonano do rezygnacji ze szkoły. Na drugi dzień poszedłem wypisać się z gimnazjum. Pan dyrektor Jan gruchała zabrał mnie do kancelarii i zaczął wypytywać o przyczynę tej decyzji. Gdy wszystko powiedziałem w szczegółach , powiedział krótko i dobitnie: „ Ty nie słuchaj się głupich ciotek, a mnie!” i z miejsca załatwił mi internat u księży Filipinów. Tak oto dobry i zły zbieg okoliczności sprawił, ze stałem się wychowankiem Ojców Filipinów na Świętej Górze.
W pokoju mieszkałem z Andrzejem i Wojtkiem Baziakiem, między innymi bratankami arcybiskupa Baziaka. Starszym pokoju był Drewniak. Byłem szczęśliwy, mogłem dalej się uczyć i miałem utrzymanie, dach nad głową oraz dobrą opiekę księży. W gimnazjum nazywano mnie „ Małym Dyrektorkiem”, z racji siedzenia z drugiej strony katedry i bezpośredniego witania się przy rozpoczęciu roku szkolnego.
Z przeżyć w konwikcie utkwiły mi w pamięci następujące wydarzenia: wigilia spędzana razem z księżmi i braćmi, obfite dania, pasterka z udziałem orkiestry dętej i chóru pod dyrekcją Stefana Stuligrosza z Poznania. Były to wielkie przeżycia religijne i kulturalne.
Przyjaźniłem się z Markiem Bartuschem i Kazikiem Weselą. Do naszej klasy uczęszczała śliczna koleżanka Kobzdówna. Traf chciał, że wyżej wymienieni koledzy i ja kochaliśmy się w niej. Trzeba było sytuację wyjaśnić i rozstrzygnąć. Zrobiliśmy losowanie, który z nas ma dalej zabiegać o jej względy. Wylosował Wasela, który później został księdzem filipinem.
W gimnazjum oprócz nauki, rzadko ale odbywały się zabawy taneczne. Przed każdą zabawą trenowaliśmy między sobą przy akompaniamencie fortepianu. Do wydarzeń śmiesznych zaliczam taniec z panią Melanią, żoną dyrektora szkoły. W rozpędzie tanecznym zahaczyłem o nogi księdza Kokocińskiego i powaliłem partnerkę na dyrektora gimnazjum. Ze wstydu o mało nie spłonąłem.
W internacie byli zróżnicowani uczniowie, np.: Potoccy, Radziwiłłowie, Ostrowscy, Stojowski. Wychowani przez zagraniczne bony, lepiej znali języki obce niż ja polski, syn wiejskiego szewca. Pewnego razu zwróciłem się do kolegi Stojowskiego z prośbą o poprawienie błędów w wypracowaniu z języka francuskiego. Bardzo przykro zrobiło mi się, gdy w odpowiedzi usłyszałem: „ ja z żulią się nie zadaję”. Taką przykrość można długo pamiętać. Z mniej przyjemnych zdarzeń pamiętam baty, które dostałem od księdza Kokocińskiego za udział w meczu piłkarskim pomiędzy OM Tur a ZMP w Gostyniu. Z liczyć Zacząłem liczyć baty, najpierw po cichu, a potem głośno. Gdy ksiądz Kokociński to usłyszał, przestał mnie bić, przytulił do siebie i przepraszał. Lubiłem chodzić na kazania, które wygłaszał ksiądz Kokociński, były zawsze treściwe i emocjonujące, a zwłaszcza gdy komuniści rozpoczęli otwartą walkę z kościołem.
W klasztorze utworzona była drużyna harcerska. Gdy szliśmy ulicami Gostynia do szkoły to zawsze ze śpiewem, za co mieszkańcy Gostynia darzyli nas konwikciarzy wielką sympatią.
W 1948 roku zachorowałem na ospę. Leżałem w pokoju z temperaturą, gdy nagle weszła komisja badająca warunki bytowania w konwikcie. Po krótkiej rozmowie ze mną, jeden z członków został i zaproponował mi współpracę z UB. Oczywiście odmówiłem. Bo jakże mogłem donosić na moich dobroczyńców!. Nadszedł rok 1949. Władze zażądały rozwiązania konwiktu jako ogniwa reakcji politycznej.
Przybocznym drużyny harcerskiej był Wojtek Pilecki, który doradzał mi, żebym zgłosił się do Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie lub marynarki wojennej. Druh Pilecki załatwił mi w wakacje 1949 roku obóz instruktorów harcerskich wychowania fizycznego w Ostródzie, który ukończyłem z wynikiem bardzo dobrym. W czasie trwania obozu wezwano mnie na komisję wojskową do Poznania. Po badaniach lekarskich i egzaminie z ogólnych wiadomości politycznych skierowano mnie do OSL w Dęblinie. We wrześniu do Dęblina jechałem przez Studziannę, gdzie bardzo serdecznie przyjął mnie ksiądz Kokociński i powozem odwiózł mnie na stację PKP w Piasecznie. Gdy przyjechałem do OSL w Dęblinie było 24 kandydatów na pilotów. Przyjęto trzech, między innymi mnie. Miałem szczęście po raz drugi! Sądzę, że o przyjęciu mnie do szkoły w Dęblinie zadecydowała wypowiedź na komisji kwalifikacyjnej o żołnierzach rosyjskich, którzy mego rannego brata zawieźli do szpitala w Krakowie.
Szlify oficerskie otrzymałem w 1951 roku, ponieważ bardzo dobrze latałem, zostałem w szkole jako pilot – instruktor. Ze względu na wojnę koreańską potrzeba było wtedy wielu pilotów. Osobiście wyszkoliłem 32 podchorążych. W Oficerskiej Szkole Lotniczej miałem duże uznanie, między innymi za grę w piłkę nożną w Orlętach Dęblińskich. Zresztą zainteresowania piłką nożną mam do dziś. W wojsku cały czas pracowałem dodatkowo jako działacz sportowy, zwłaszcza w WKS Grunwald Poznań, gdzie byłem kierownikiem sekcji piłki nożnej.
Reasumując swoją drogę życiową, najwięcej zawdzięczam wychowaniu i wykształceniu w Gostyniu, księżom filipinom ze Świętej Góry, a personalnie księdzu Kokocińskiemu i dyrektorowi Gruchale.
Urodził się 29 czerwca 1937 roku w Gostyniu jako syn Józefa i Marii z domu Tomaszewska. Był jednym z siedmiorga dzieci, których wychowywaniem zajmowała się matka. Ojciec natomiast pracował jako urzędnik w Starostwie Powiatowym. Przed wybuchem wojny, w sierpniu 1939 roku, wszyscy urzędnicy z rodzinami musieli opuścić swoje miejsce zamieszkania. Rozpoczęła się ucieczka, która trwała do października. Po tym okresie rodzina osiadła ponownie w Gostyniu, ale w czasie okupacji trzykrotnie była wykwaterowywana z zajmowanego mieszkania. Dzięki znajomości języka niemieckiego ojciec został zatrudniony w niemieckiej firmie zbożowej, przez co można było przetrwać trudny okres, a po wojnie pracował jako urzędnik w Powiatowej Radzie Narodowej.
Stefan Markowski od siódmego roku życia zaczął uczęszczać do szkoły podstawowej, którą ukończył w 1951 roku. Następnie kontynuował naukę w miejscowym Liceum Ogólnokształcącym. W 1955 roku zdał egzamin maturalny i otrzymał świadectwo dojrzałości. Od 15 września do 15 grudnia 1955 roku pracował jako referent handlowy w Poznańskim Okręgowym Przedsiębiorstwie Obrotu Zwierzętami Rzeźnymi w Gostyniu. W tym czasie rozmyślał o podjęciu studiów na Akademii Wychowania Fizycznego, ale ostatecznie, biorąc pod uwagę sugestię ojca, zdał egzamin wstępny na Politechnikę Poznańską i został przyjęty na pierwszy rok studiów. Doszedł jednak do wniosku, że obrany kierunek jest nietrafiony. Przerwał więc naukę i 24 stycznia 1958 roku złożył wniosek w Oddziale Kultury Powiatowej Rady Narodowej w Gostyniu o przyjęcie do pracy w Miejskiej i Powiatowej Bibliotece. Pracę rozpoczął 1 lutego 1958 roku, początkowo na trzymiesięcznym okresie próbnym, a po nim na stałe. Został członkiem Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich i Społecznego Komitetu Regionalnego Powiatu Gostyńskiego, później przekształconego w Gostyńskie Towarzystwo Kulturalne, w którym przez wiele lat pełnił funkcję sekretarza Zarządu. Odpowiadał m.in. za przygotowanie i przebieg cyklu wykładów pt. „Spotkania z przeszłością” oraz wielokrotnie występował w roli prelegenta. Był również członkiem Zarządu Okręgu Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich. W kolejnych latach jako techniczny pracownik biblioteczny pełnił obowiązki bibliotekarza. 9 marca 1962 roku ukończył roczny bibliotekarski kurs korespondencyjny dla pracowników bibliotek i kontynuował pracę już jako bibliotekarz-instruktor. W tymże roku zawarł związek małżeński z Bogdaną Bomską. Z tego związku narodzili się trzej synowie: Rafał (1962), Jerzy (1966) i Adam (1972).
Źródło: Muzeum w Gostyniu
Więcej na stronie Muzeum w Gostyniu
Urodziłem się w Gostyniu 6 maja 1931 roku. Dziecięce lata ( od 2 do 14 roku życia spędziłem u dziadków w Drzęczewie. Tam też ukończyłem w 1939 roku pierwszą klasę Szkoły Powszechnej. Tam również przebywałem w czasie okupacji pasąc krowy i pomagającw gospodarstwie. Przez pewien okres chodziłem do szkoły niemieckiej dla dzieci polskich.Po wyzwoleniu w marcu lub kwietniu 1945 roku odwiedzając rodziców w Gostyniu dowiedziałem się, że odbywają się zapisy do gimnazjum.
Wstąpiłem tam i miałem szczęście, bo spotkałem dyrektora Jana Gruchałę, który pomimo braku odpowiednich podstaw polecił komisji umieścić mnie na liście kandydatów. I tak zostałem uczniem gimnazjumw Gostyniu. Był to dla mnie okres trudny, ponieważ nie miałem odpowiedniego przygotowania: z języka polskiego umiałem tylko czytać, z matematyki znałem tylko podstawowe działania na liczbach naturalnych, o istnieniu innych przedmiotów nie miałem pojęcia. Praca dała jednak rezultaty i w 1948 roku ukończyłem gimnazjum, nawet na dobrej pozycji. Po ukończeniu gimnazjum kontynuowałem naukę w liceum o profilu humanistycznym ( bo tylko taki kierunek był w Gostyniu).
Maturę zdałem w 1950 roku. Okres pobytu w liceum wywarł na mnie szczególny wpływ. Klasa nasza liczyła 14 osób, co sprzyjało powstawaniu bardzo przyjacielskiej atmosfery i zacieśnianiu więzów koleżeńskich. Te więzy przyjaźni trwają do dziś. W ostatniej klasie liceum interesowałem się astronomią, ale ostatecznie podjąłem studia z matematyki na Uniwersytecie Poznańskim. Studia ukończyłem w 1953 roku i otrzymałem nakaz pracy w Zasadniczej Szkole Metalowej w Barlinku, w województwie szczecińskim. Po roku pracy otrzymałem przeniesienie służbowe do Zasadniczej Szkoły Budowy Okrętów w Szczecinie. W tej szkole a następnie w Technikum Budowy Okrętów przepracowałem 48 lat jako nauczyciel matematyki, w tym 10 lat na stanowisku dyrektora szkoły. W 1990 przeszedłem oficjalnie na emeryturę, ale jeszcze 12 lat pracowałem w niepełnym wymiarze godzin. W latach 60-tych studiowałem zaocznie pedagogikę na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Tytuł magistra pedagogiki otrzymałem w 1963 roku. W 1962 roku zawarłem związek małżeński z koleżanką z pracy, polonistką. Mamy jednego syna i dwie wnuczki. Syn ukończył Politechnikę Szczecińską na wydziale budownictwo okrętowe. Jedna wnuczka kończy szkołę średnią a druga szkołę podstawową.
Urodziłem się w Plancie ( powiat opatowski, woj. kieleckie) w dniu 02.02.1929 r. Moi Rodzice Stanisław i Olga z d. Dunin. W domu panowała atmosfera raczej surowa, przy dobroci Rodziców i dużej ich wyrozumiałości. Byli wymagający, zwłaszcza w kwestiach moralnych i religijnych, ale równocześnie cieszyliśmy się dużą swobodą.
Szkołę podstawową ( 6 klas) ukończyłem w domu z prywatną nauczycielką. Oczywiście na końcu roku szkolnego musieliśmy zdawać egzamin w Szkole Powszechnej w Iwaniskach.
Szkołę średnią kontynuowałem w czasie wojny na tajnym komplecie ( kilkanaście osób nas było) i nauka odbywała się w naszym domu. Były to komplety zorganizowane za zgodą Władz Podziemnych i te władze po wojnie wydały mi świadectwo upoważniające do podjęcia dalszych studiów.
We wrześniu 1945 roku pojechałem do Poznania, gdzie kontynuowałem rozpoczęte studia gimnazjalne. Poszedłem do Gimnazjum Bergera przy ul. Focha w Poznaniu i zdałem tzw. małą maturę, to znaczy czwartą klasę gimnazjalną.
Mój Stryj, który w czasie wojny wypędzony z domu w poznańskim, znalazł schronienie u nas, chciał się w jakiś sposób odwdzięczyć zapewniając mnie i dwu moim siostrom dalszą naukę. Po jednym roku pobytu w Poznaniu , mój Stryj dowiedziawszy się o istnieniu konwiktu w klasztorze gostyńskim i o dobrym poziomie szkoły w Gostyniu, chciał, żebym tam skończył liceum i zdał maturę. Widomy znak Bożej łaski.
W ciągu roku szkolnego 1946/1947 ukończyłem w Gostyniu dwie klasy licealne. Muszę stwierdzić, że był to dla mnie i dla mojego przygotowania do życia bardzo korzystny okres i pozostaje miłe wspomnienie czasu przeżytego w Gostyniu. Rzeczywiście znalazłem tu dobry poziom nauki. Tutaj definitywnie stwierdziłem, że moją drogą jest kapłaństwo, i cieszę się, że poznałem właśnie pod opieką św. Filipa Kongregację przez niego założoną.
03.09. 1947 roku wstąpiłem do Kongregacji Księży Filipinów w Gostyniu. Studia przygotowawcze do kapłaństwa odbyłem w Tarnowie w Wyższym Seminarium Duchownym i 16 grudnia 1951 roku otrzymałem święcenia kapłańskie, ale kończyłem jeszcze do pierwszych dni maja 1952 studia w seminarium. Przez pierwsze miesiące pracowałem w Sanktuarium w Studziannie, następnie we wrześniu 1952 roku zostałem skierowany do Tarnowa, do naszego klasztoru. Pod koniec września 1959 roku podjąłem pracę w Radomiu, gdzie otwieraliśmy nową placówkę. Dalsze lata pracowałem trochę w Radomiu, trochę w Tarnowie, w międzyczasie prowadząc dość bogatą pracę rekolekcyjną. Dużo wtedy jeździłem.
1 marca 1974 roku opuściłem na stałe Polskę, obejmując pracę w klasztorze Ojców Filipinów w Genui w Italii. Znalazłem się tu bardzo dobrze. Ludzie tutejsi przyjęli mnie serdecznie i widzę, że bardzo potrzebują pomocy duchowej. Jest tu także trochę Polaków, więc raz po raz zbieramy się po Mszy Św. na pogawędkę. Codziennie dziękuję Panu Bogu za łaskę kapłaństwa.
Urodziłem się 8 lipca 1936 roku w Krakowie. Ojciec mój był lekarzem weterynarii, matka nie pracowała zawodowo. Do roku 1940 mieszkałem w Krakowie, a w latach 1940-1948
w Czernichowie koło Krakowa na terenie Szkoły Rolniczej. W 1948 roku rodzina przeniosła się do Gostynia, gdzie ojciec objął stanowisko powiatowego lekarza weterynarii. Mieszkaliśmy przy ulicy Nad Kanią. W Gostyniu uczęszczałem do Szkoły Podstawowej nr 2, a następnie do Jedenastoletniej Szkoły Ogólnokształcącej. W 1953 roku zdałem maturę
i podjąłem studia na Wydziale Łączności ( obecnie elektroniki) Politechniki Wrocławskiej.
Na studia dostałem się na podstawie dyplomu II Ogólnopolskiej Olimpiady Fizycznej, do której przygotowywał mnie mój profesor z fizyki mgr Stanisław Pluciński. Studia ukończyłem w roku 1959 i objąłem stanowisko asystenta na Wydziale Elektroniki Politechniki Wrocławskiej. W roku 1965 uzyskałem stopień doktora, a w roku 1970 zostałem docentem. Od 1975 roku jestem doktorem habilitowanym, a od 1986 profesorem.
W latach 1990-1996 przez dwie kadencje pełniłem obowiązki dziekana Wydziału Elektroniki Politechniki Wrocławskiej, a w latach 1996-2002 także przez dwie kadencje rektora Politechniki Wrocławskiej.
W roku 2006 przeszedłem na emeryturę, do dzisiaj pracując na części etatu. Jestem żonaty. Żona jest profesorem fizyki. Mamy trójkę dzieci. Starszy syn jest doktorem fizyki, córka architektem, młodszy syn elektronikiem.
Andrzej Mulak
Życiorys przesłany przez Andrzeja Mulaka na adres szkoły.
Wspomnienia ze Świętej Góry:
Pamiętam dobrze księdza Olgierda Kokocińskiego, naszego opiekuna, którego odwiedziłem w Tarnowie z moja Mamą zakonnicą Sacre-Coeur w 1965r.
Pamiętam także księdza Rataja.
Przyjaźniłem się blisko z Hieronimem Mycielskim.
Pamiętam także sporo nazwisk konwiktorów.
Mam w pamięci cudowny obraz Matki Boskiej Gostyńskiej, fragmenty kościoła, konwiktu, ogrodu.
Pamiętam także gimnazjum w Gostyniu z prof. Rybskim łacinnikiem:
„ przepisane i przetłumaczone a,b,c na pamięć”.
Pamiętam też udział w Harcerstwie i Sodalicji Mariańskiej.
Jerzy Myszkowski urodził się 20 października 1932 roku w Stubnie, w powiecie przemyskim. Lata okupacji spędził w Tymbarku, gdzie uczęszczał do szkoły podstawowej. Następnie uczęszczał do gimnazjum w Krakowie (1945/ 1946), w latach 1946/ 1947 u Jezuitów w Zakopanem, 1947/1948 w konwikcie Filipinów na Świętej Górze w Gostyniu i również w gimnazjum gostyńskim. W latach 1948-1951 przebywa w Poznaniu u Dominikanów, maturę zdaje w Liceum św. Jana Kantego w 1951 roku.
W latach 1951/1952 studiuje w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, a w latach 1952- 1957 studiuje na Politechnice Szczecińskiej na wydziale chemii uzyskując tytuł mgr.inż. chemii. Pracuje na wymienionej uczelni w Katedrze Technologii Chemicznej Organicznej.
Stopnie naukowe: doktor nauk technicznych 1964, doktor habilitowany 1971, profesor 1988. Pełnił funkcje Kierownika Zakładu, Kierownika Katedry i Dyrektora Instytutu.
Staże naukowe odbył we Francji w latach 1966/1967 i na Uniwersytecie Narodowym w Zairze ( Kongo) w latach 1974-1977.
Żonaty z Krystyną Poklewską Koziełł, w 1958 roku urodził się syn Karol. Jerzy Myszkowski owdowiał i ponownie ożenił się z Marią Lutkowską w 1974 roku, córka Agnieszka urodziła się w 1976 roku w Lubumbashi w Zairze. Jerzy Myszkowski od 2004 roku jest na emeryturze, zatrudniony na części etatu prowadzi wykłady z technologii organicznej i technologii syntezy monomerów.
Henryk Naglak zmarł 24 kwietnia 2010 roku, artysta plastyk, malarz, grafik, rysownik, liternik, twórca związany z Gostyniem, absolwent Liceum Ogólnokształcącego w Gostyniu z 1966 roku.
Henryk Naglak urodził się 16 czerwca 1948 roku w Piaskach. Po ukończeniu gostyńskiego liceum studiował architekturę na Politechnice Wrocławskiej. Był absolwentem Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Poznaniu. Pracował kolejno w Powiatowym Zespole Urbanistycznym w Gostyniu, jako asystent projektanta; w Zakładzie Malarstwa Artystycznego w Gostyniu jako pracownik wykwalifikowany (1974-1977); zakładowym Domu Kultury „ Hutnik”, jako instruktor plastyczny, a następnie jako główny instruktor plastyczny, następnie w Gminnym Ośrodku Kultury w Piaskach.
Był animatorem i uczestnikiem plenerów malarskich w różnych zakątkach Polski, laureatem konkursów oraz uczestnikiem wystaw krajowych i zagranicznych.
W 1996 roku nagrodzony został „ Laurem Gostynia”, nagrodą twórczą przyznawaną przez lokalny samorząd. Jego prace na trwale znalazły się w zbiorach Muzeum w Gostyniu, a także w kolekcjach prywatnych, również poza Polską. Część jego obrazów zdobi salę sesyjną ratusza.
Jako autor zainspirowany przyrodą, często wykorzystywał w swej twórczości motyw drzewa lub wyobrażenie lasu. W malarskiej działalności preferował naturalizm i wyciszenie kolorystyki. Nie odbijał w swych obrazach rzeczywistości w sposób „fotograficzny”, lecz przetwarzał ją, doprowadzając do powstania na płótnie klimatu, w którym sam chciał się znaleźć. Eksperci często zwracali uwagę na szczerość artystycznej wypowiedzi przebijają z Jego prac.
Uwielbiał malarstwo holenderskie, nie znosił abstrakcji geometrycznej i … zielonego koloru.
Idąc z duchem czasu zaczął się specjalizować w przygotowywaniu reklam, posiadał szczególny talent do opracowania krojów liter i pewną rękę do ich stawiania; to w połączeniu ze wspomnianą reklamą czyniło Henryka Naglaka niedościgniony w Gostyniu autorytet w zakresie grafiki użytkowej.
Zajmował się także projektowaniem grafiki wydawniczej w publikacjach regionalnych. Był również autorem opracowań wystrojów wnętrz. To on stworzył projekty gostyńskich pomników – Karola Marcinkowskiego w plantach i rozstrzelanych na rynku.
Udzielał się w Gostyńskim Towarzystwie Kulturalnym, Leszczyńskim Stowarzyszeniu Twórców Kultury, prowadził Klub Plastyka Amatora.
Posługiwał się odważną kreską, w latach 70-tych był nawet autorem rysunków satyrycznych na łamach dziennika „Sztandar Młodych”.
Potrafił doskonale odzwierciedlać obiekty architektoniczne. Studia na wydziale architektury pogłębiły w nim zmysł przestrzenny.
Przeszedł do historii naszego regionu jako człowiek skromny, nie chwalący się swoim dorobkiem i osiągnięciami, przyjazny ludziom światu i ludziom.
Wspomnienia o Henryku Naglaku autorstwa Przemysława Pawlaka, zamieszczone w Nowej Gazecie Gostyńskiej nr 18/ 2010 pt. Odszedł zostawiając swoją twórczość.
Po maturze w 1958 roku podjąłem studia na Wydziale Maszynowym Politechniki Gdańskiej w Gdańsku. Studia te ukończyłem w 1963 r. uzyskując tytuł magistra inż. mechanika. W tym samym czasie rozpocząłem staż zawodowy w Zaodrzańskich Zakładach Przemysłu Metalowego „ Zastal” w Zielonej Górze. Zakład ten był producentem wagonów towarowych oraz różnorodnych konstrukcji stalowych.
W latach szczytowych zatrudniał 3500 pracowników i produkował prawie 10000 wagonów rocznie, co plasowało go na pierwszym miejscu wśród producentów taboru kolejowego w Polsce. Związałem się z tym zakładem na długie lata, przechodząc kolejne szczeble kariery zawodowej. Rozpocząłem jako stażysta w biurze konstrukcyjnym , kierowałem sekcją, działem i wydziałem, byłem szefem gospodarki narzędziowej i szefem produkcji, aby w końcu pełnić funkcję dyrektora technicznego- pierwszego zastępcy dyrektora zakładu. Oprócz sprawiającego mi satysfakcję awansu zawodowego spotkałem się z uznaniem dokumentowanym różnymi odznaczeniami państwowymi, lokalnymi i zakładowymi. Aktywność zawodową ukończyłem z powodu kłopotów zdrowotnych po 28 latach. Równolegle do rozwoju zawodowego toczyło się życie osobiste. W roku 1966 zawarłem związek małżeński z nauczycielką, która pochodząc z Podkarpacia po ukończeniu liceum pedagogicznego, w ramach nakazu pracy, została skierowana na ziemie odzyskane. Z czasem nasze dzieci, córka i syn, zdobyły wyższe wykształcenie oraz założyły własne rodziny, dając szczęśliwym dziadkom czworo wspaniałych wnucząt. Szczęście to zostało zakłócone przedwczesną śmiercią mojej żony w 2002 roku. Kilkuletnia walka z chorobą zakończyła się porażką. Od tego czasu wiodę życie samotnego emeryta, chociaż od kilku lat nawiązałem bardzo bliską przyjaźń z osobą , która jest koleżanką z naszej klasy maturalnej. Związek ten dostarcza nam obojgu wiele satysfakcji i szczęścia. Nasza klasa maturalna liczyła 29 osób. Do egzaminu maturalnego przystąpiliśmy w komplecie, ale czterem osobom na egzaminie się nie poszczęściło i zdały maturę w roku następnym. Nie przeszkadzało to w tym, aby od początku do chwili obecnej , klasa nasza integrowała się w pełnym 29- osobowym składzie. Do dzisiaj utrzymujemy ze sobą kontakty. Spotykaliśmy się wiele razy w różnych miejscach i w różnych składach ilościowych. Oficjalne spotkania nasza klasa odbyła dwa razy – z okazji 25- lecia oraz 50- lecia matury. Szczególnie to ostatnie spotkanie w 2008 roku było wzruszające. Dotarliśmy bowiem do profesorów, którzy nas uczyli, zapraszając ich na nasz zjazd. Profesorowie: Żarnowski, Bryll oraz Cugier ze względu na problemy zdrowotne nie mogli uczestniczyć w spotkaniu, ale złożyli nam serdeczne życzenia. Z prawdziwą radością i wzruszeniem powitaliśmy w naszym gronie nauczycielkę biologii i chemii oraz ówczesną wychowawczynię prof. Krystynę Jabłońską – Woźniak, która wraz z mężem przybyła z Krakowa. Z zaproszenia naszego skorzystał również mieszkający we Wrocławiu p. prof. Juliusz Tomaszewski, nauczyciel języka rosyjskiego oraz mieszkający w Gostyniu prof. Aleksy Szmyt. Nasza klasa była reprezentowana przez 19 osób, co należy uznać za całkiem niezłą frekwencję. Ciekawe rozmowy , nie mające końca, wspomnienia a także trwające do późnych godzin nocnych tańce wypełniły ten wspaniały dzień. Trudno będzie chyba takie spotkanie powtórzyć, ponieważ jesteśmy coraz starsi, problemy zdrowotne coraz częstsze, a z grona naszego odeszło już niestety 9 osób. Zostało z naszej klasy jeszcze 20 osób, co jest całkiem niezłą gromadką.
Po maturze w 1953 roku rozpocząłem studia na Politechnice Wrocławskiej na wydziale mechanizacji rolnictwa. W 1957 r. uzyskałem dyplom ukończenia studiów i w tymże roku ożeniłem się.
Pracę zawodową podjąłem w JZNS ( Jelczańskie Zakłady Naprawy Samochodów) na stanowisku mistrza na wydziale naprawy silników. Po fuzji z zakładem budowy nadwozi zostałem przeniesiony na prototypownię, a później do biura konstrukcyjnego. W grudniu 1961 roku wyjeżdżam do Szczecina, gdzie podejmuję pracę w biurze konstrukcyjnym zakładu przemysłu maszynowego leśnictwa. Tu awansuję na stanowisko głównego konstruktora.
W roku 1967 zakład zmienia profil produkcji z maszyn i urządzeń na produkcję licencyjnych kontenerów. W związku z tym dochodzi mi współpraca z zagranicą. W 1971 r. wracam do przemysłu motoryzacyjnego. Fabryka POLMO produkuje podzespoły dla fabryk finalnych. Tu również kierowałem pracami biura konstrukcyjnego.
W 1982 r. postanowiłem rozpocząć pracę na własny rachunek. W 2010 r. zakończyłem pracę zawodową. Mam dwóch synów, którzy również prowadzą własne firmy.
Bolesław Pawłowski urodził się 19 lutego 1934 roku w Ostrowie Wlkp. Od 1948 roku mieszkał w Gostyniu. Jako 6 – letnie dziecko poznał los wypędzonych , gdy Niemcy wysiedlili rodzinę Pawłowskich do Generalnej Guberni – do Siedlec.
Bolesław Pawłowski zdaje maturę w gostyńskim gimnazjum w 1952 roku. Na studia nie dostaję się z powodu złego pochodzenia, w międzyczasie umiera mu ojciec, a za rok mama. Przez rok pracuje w gostyńskiej cukrowni. W roku 1953 zdaje egzamin na Akademię Medyczną w Poznaniu, którą kończy w terminie.
W czasie wakacji pracuje zawsze w szpitalu w Gostyniu. Marzeniem męża było zostać chirurgiem. Przez dwa lata specjalizuje się na oddziale chirurgii, niestety nie może kontynuować praktyki z powodu alergii skórnej na środki dezynfekujące.
Młody, pełen zapału lekarz podejmuje walkę z plaga społeczną – gruźlicą. Po rocznej pracy w Szpitalu Przeciwgruźliczym w Piaskach, z żoną i synem wyjeżdża do pracy w szpitalu kolejowym w Makowie Podhalańskim. Pracuje na oddziale gruźlicy kostno –stawowej, na początku jako asystent, a po zdaniu specjalizacji z gruźlicy i chorób płuc a następnie rehabilitacji zostaje ordynatorem tego oddziału. W sierpniu 1981 roku zostaje dyrektorem, aż do 2000 roku, kiedy przechodzi na emeryturę. Przez wiele lat był prezesem koła PTL – okręg makowsko- suski. Był najlepszym mężem i ojcem trójki dzieci, dbał o dobro pacjentów , tak samo jak i o rodzinę. Dobre wychowanie dzieci, jak i solidne wykształcenie, uważał za najważniejsze.
Bolesław Pawłowski zmarł 3 maja 2006 roku, pozostawiając ból i stratę dla rodziny jak i kolegów lekarzy.
Informacja przekazana przez żonę Bolesława Pawłowskiego.
Edward Perczak urodził się 17 września 1931 roku w Gostyniu jako jedenaste dziecko w rodzinie robotniczej. Tam skończył szkołę podstawową i gimnazjum. Maturę zdał w Liceum w Gostyniu w 1951 roku. Do nowicjatu został przyjęty w 1951 roku w Pieniężnie. Pierwsze śluby zakonne złożył w Nysie w 1953 roku, a wieczyste w 1958 w Pieniężnie.
Święcenia kapłańskie otrzymał w 1959 roku z rąk księdza biskupa Józefa Drzazgi. 27 maja 1959 roku został skierowany do Lublina celem oddania się pracy naukowej z silnym uwzględnieniem nauk etnologiczno- religioznawczych. Na Wydziale Teologicznym KUL dnia 26 czerwca 1962 uzyskał magisterium w zakresie teologii fundamentalnej.
W marcu 1963 roku podejmuje zaoczne studia religioznawcze we Wrocławiu. W tym samym roku zostaje mianowany asystentem w Domu Słowa Bożego w Lublinie, a w maju 1966 – rektorem. Po zakończeniu rektorskiej posługi zostaje przeniesiony do Domu
św. Stanisława Kostki do Chlubowa.
Od lutego 1971 roku podejmuje wykłady z teologii fundamentalnej w Misyjnym Seminarium w Pieniężnie. 28 listopada 1973 roku uzyskuje doktorat nauk humanistycznych za pracę pt.: Księżyc w wyobrażeniach ludowych Słowian. Po założeniu Wydziału Filozoficznego Misyjnego Seminarium Duchownego w Nysie w czerwcu 1981 roku przenosi się do Nysy. Prowadzi tam wykłady, naucza języka łacińskiego, sprawuje urząd rektora tamtejszego Seminarium.
Pobożne i pracowite życie zakończył Ojciec Edward Perczak Werbista 31 sierpnia 1994 roku w Nysie.
BUNT OPANOWANY CZYLI EDUKACJA TOTALNA
Po to, aby ocenić zjawisko trzeba perspektywy. Pewien wynalazca powiedział, że „trzeba wyjść na zewnątrz problemu”. Dlatego może blisko półwiecze od mojego przyjazdu do Gostynia uprawnia mnie do snucia wspomnień i wyciągnięcia wniosków. To, co wówczas wydawało mi się nieraz śmieszne, nieraz wbrew mojemu „ja”, dziś nabiera innych barw i innych kształtów. A jak się zaczęło.
BUNT
Pewnego dnia moja matka oświadczyła stanowczo, że oddaje mnie do konwiktu Ojców Filipinów w Gostyniu, bo nie może sobie dać rady z moim sposobem uczenia się. Był to cios, jak mawiał Churchill „w miękkie podbrzusze”. Czym byłem – zapalonym harcerzem z perspektywą awansu, tkwił we mnie etos Armii Krajowej, w której byłem zaprzysiężony wbrew rozkazowi, w wieku 14 lat i byłem związany z Rzeczpospolitą Iwonicką. Naukę traktowałem jako zło konieczne i tylko oczytaniu zawdzięczam promocję do 3 klasy gimnazjum. Zrodził się bunt. Nie pojadę. Kłótnie trwały parę tygodni i wreszcie uległem pod warunkiem, że jak nie wytrzymam, to wrócę. I tak młody chłopak, nastawiony na „nie” znalazł się w Gostyniu.
Przywitał mnie zwalisty ksiądz, ostrzyżony na jeża, który wskazał pokój i zapowiedział spotkanie w refektarzu przy kolacji. Okazało się, że tym księdzem jest Ojciec Kokociński, wówczas kapłan po 30-tce, tez harcerz i że, na miejscu jest zalążek drużyny. Konwikt miał pewien samorząd w formie seniora, którym został „miejscowy” – Edek Zieliński, nie przypadło mi to do gustu, bo kim był? Całą wojnę przepracował fizycznie na miejscu, o konspiracji nie wiedział prawie nic. W tym momencie nie był dla mnie autorytetem, a dziś przyjaźnimy się.
Czekałem na szkołę i znów rozczarowanie. Gimnazjum spalone i lekcje odbywają się w kilku wynajętych mieszkaniach. Językiem obcym jest francuski, a ja prawie wszystko zapomniałem, z tego czego uczyłem się jeszcze przed wojną. Jednak po rozmowie z „Francuzicą”, umówiliśmy się, że daje mi czas do półrocza, abym nadrobił opóźnienie. I tu bunt trochę opadł.
Dyrektorem był mgr Jan Gruchała, niedawno po wyjściu z Oflagu, ale to piechociniec, a w moim żyłach tętni krew szwoleżerów po ojcu , wujach – Hubalu i Wincentym Karskim. Mimo jego mentorskiego tonu, jakoś z góry patrzyłem na tego niskiego, krępego dyrektora.
Człowiekiem spirytus movens gimnazjum był ks. Olejniczak, niewidomy kapłan o duszy społecznika i konspiracyjnej przeszłości z okresu zaborów, który postawił sobie za zadanie odbudowę ukochanej szkoły. Był on prezesem Banku Ducha Świętego – co za przykład dla dzisiejszej rzeczywistości. Jego upór i pomysły sprawiły, że spalony gmach zaczął wracać do kształtów przedwojennych. Na witrynie banku była makieta gimnazjum z napisem: „kto ufunduje okno”. Makieta zapełniała się nazwiskami okolicznych rolnikówi miejscowych rzemieślników i kupców. A my uczyliśmy się w trudnych warunkach lokalowych.
W konwikcie były wyznaczone godziny nauki i każdy miał swój pulpit, więc nolens volens zacząłem się uczyć i znowu bunt trochę opadł. Drużyna harcerska odradzała się. Wydobyto ze schowka sztandar drużyny. Znowu się zbuntowałem, gdy drużynę objął ks. Kokociński, a sam zostałem tylko zastępowym, mimo, że miałem dość wysoki stopień ćwika i ukończony kurs drużynowych, dający prawo do najniższego stopnia instruktorskiego. Więc bunt narastał, ale trzeba było szkolić młodszych wiekiem i stażem, bo to był rozkaz dla Polski. To poczucie więzi z dowódcą i oddanie mu czci i uległości tkwiły głęboko w moim „ja”. Przecież chciałem być wojskowym, przecież imponował mi mundur ojca w dniu święta pułkowego i mundury jego przyjaciół. Ten etos armii, wzmocniony lekturą, odezwał się jeszcze raz w roku 1951, gdy dowódca z AK spytał: „idziesz ze mną?”, bez wahania odpowiedziałem: „rozkaz panie majorze”.
Tak więc bunt został na uwięzi. Powiedziałem sobie, że mogę zostać sobą i poddać się dyscyplinie.
KONWIKT
To była kompletna zbieranina, setka chłopców od 1 klasy gimnazjum, a więc 12-latków do dorosłych „byków” po 30-stce. Wszystko „dzieci wojny”, lub w jakiś sposób zwichnięci wojną. Młodziutki, osierocony chłopak, dla którego jednym domem i rodziną stał się konwikt i potomkowie wielkich rodów i dzieci chłopców i rzemieślników. Synowie
z zawziętością prześladowanych żołnierzy Rzeczypospolitej i jak najbardziej prawomyślnych obywateli nowej rzeczywistości. Nad wszystkim panował Ojciec Kokociński i jego wówczas prawa ręka – ksiądz Rataj – wesołek w typie św. Filipa Neri. Czasem pojawiał się Ojciec Szczerbiński, harcerz z krzyżem na czerwonej podkładce, kawaler Krzyża Niepodległości. Ciężka choroba oczu sprawiała, że widział i to niewiele pod pewnym kątem, ale słuch i pamięć zatartej sylwetki miał nieomylną.
Przy stolach w drugim refektarzu mieliśmy wyznaczone miejsca i tak się złożyło, że niektórzy, chodzący na inną zmianę do szkoły, spotykali się tylko w czasie kolacji. I tu zdarzył się śmieszny incydent. Miałem miejsce, które tez zajmował starszy ode mnie wiekiem kolega. Zaczęły się spory o miejsce i słowne utarczki. Wreszcie ten kolega nie wytrzymał i z pewną powagą swoich 20 lat powiedział: „kolega ma szczęście, że go jeszcze toleruję”. Tak się zaczęła przyjaźń trwająca do jego śmierci przed dwoma laty. Byliśmy potem w jednej klasie, razem zdaliśmy maturę, razem byliśmy na studiach i wreszcie zmusiłem go do napisania i obrony doktoratu z dziedziny prawa, która nie istnieje jako odrębna gałąź.
Koledzy to osobny rozdział. Byli to ludzie zupełnie obcy, ale przez wspólne współżycie w uczelni, w refektarzu, w czasie zaciętych meczów piłki nożnej, gdzie „królowali” krępy, rudy Józwa, dziś emerytowany pułkownik lotnictwa, śliczny jak dziewczynka Andrzej i wiotki jak gałązka Jurek z pobytem na Syberii, który w trudnych chwilach na boisku spoglądał jasnoniebieskimi oczyma i poważnie mówił dryblującemu: „bój się mnie”, tak bardzo rozumiani dziś jak bracia byli też chłopcy inaczej mi bliscy – dalecy krewniacy – wspomniany Andrzej, Stasinek, syn zabitego przez Niemców generała „Odry” – dowódcy korpusu AK, a tez szefa sztabu III Powstania Śląskiego, Janek, potomek twórcy odrodzenia rolnictwa Wielkopolskiego i adiutanta Napoleona, dwaj nierozłączni bracia, spowinowaceni przez szwagra ojca, jak meteor pojawił się syn bratanka mojej babki, którego ojciec zginął w 1939r. na cytadeli w oblężeniu Warszawy i byłem na jego pogrzebie po ekshumacji za szpitala wojskowego.
W tym tyglu nigdy nie pojawiły się spięcia na tle pochodzenia, a gdy jedno książątko zbyt się wynosiło, usłyszało: „nie myśl, że masz trzy „ł” w nazwisku i pięć trąb w herbie”. Duża w tym zasługa ks. Kokocińskiego, którego ulubioną anegdotą było zdarzenie z Prezydentem Wojciechowskim, którego pewien snob zapytał, z których to Wojciechowskich. Prezydent, socjalista i bojowiec odpowiedział spokojnie: „z tych zwykłych, a jest ich u nas jak psów”. Okazuje się, że była w tym metoda, arystokratą staje się każdy przez siebie i o nim świadczy jego wiedza i poziom. Dlatego też, mimo trudności i kłopotów zwracano uwagę na zachowanie się przy stole, na „ociosanie” w stosunkach z dziewczętami w szkole. Był to nienarzucający się system edukacji, coś, co stawało się mimochodem, tak w myśl koncepcji Baden-Powella. Zresztą i później spotkałem człowieka o manierach arystokraty, a syna rzemieślnika, który doszedł do najwyższych szczebli kariery naukowej.
WYCHOWACY
O kierowniku konwiktu już napisałem kilka słów, jednak to nie wszystko. Powoli sączył w nas z jednej strony podległość wierze i religii, choćby przez obowiązek uczestnictwa w Mszy św. w dwóch dniach powszednich, co zresztą nie było tak wielkim obciążeniem, ale też stale wlewał w nas wolę i wiedzę o tolerancji. Choć zarzucali mu ówcześni władcy, że konwikt jest wylęgarnią klechów, nigdy nie czynił żadnych kroków, by kogokolwiek z nas pchnąć do seminarium duchownego. Niech dowodem jego otwartej głowy będzie to, że nigdy nie zabraniał nam koleżeństwa i spotkań z płcią przeciwną. Mało, gdy zakochałem się w jednej z koleżanek, nie powiedział słowa potępienia, ale doradzał ostrożność i zwłokę. Nic nie wyszło z tego romansu i to trochę z mojej winy, ale po 25 latach oboje stwierdziliśmy, że szkoda, iż z tej młodzieńczej miłości nic nie wyszło.
Ojciec Kokociński kierował się zawsze poczuciem sprawiedliwości i nawet w przypadkach bardzo kontrowersyjnych nie można mu zarzucić by postępował w odruchu złości lub fanatyzmu. Gdy opuszczaliśmy, wraz z wspomnianym przyjacielem konwikt, powiedział, że zdaje sobie sprawę iż święci na studiach nie będziemy, ale błaga nas, aby skutkiem nie było sztuczne poronienie.
Wielu z nas było pozbawionych ojców i to w wieku, gdy najbardziej chłopak ojca potrzebuje, dziewczyny zresztą też. Ks. Kokociński starał się „wejść w naszą psychikę” i odnaleźć ten czuły punkt braku ojca. Z reguły mu się to udawało i ten synowski stosunek do ks. Kokocińskiego przetrwał u wielu z nas do dziś, gdy mamy już wnuki.
Zastępcą Ojca Kokocińskiego był ks. Jan Rataj, człowiek o wielkim poczuciu humoru, podśpiewującym w czasie zbierania kolekty. Nie zapomnę, gdy będąc oboźnym hufca grupy obozów harcerskich, spóźniłem się z ogniska organizowanego przez grupę obozów żeńskich, bo po prostu trochę wraz z kolegami poflirtowaliśmy z druhnami. Ks. Rataj mocno zdenerwowany czekał przed namiotem i powiedział, że też chciałby pożartować z tymi druhnami, ale jego i moim obowiązkiem jest czuwanie nad obozami. Była to dobra nauka, bo nie pretensje o flirt, ale o zaniedbanie obowiązku. Ks. Rataj wykładał też w gimnazjum i to raczej „nieduchowny” przedmiot – chemię, a potem w maturalnej klasie propedeutykę filozofii i jak bardzo przydało się to na studiach u prof. Znamierowskiego.
Wspomniałem już ks. Szczerbińskiego, krążył on jak duch po klasztorze i nie można było umknąć jego słuchowi i spostrzegawczości. Dziwiło nas, że czyta tylko pod pewnym kątem, zbliżając teks do oka, a doskonale nas rozróżnia. Dopiero w tajemnicy ks. Rataj wyznał, że widzi on tylko niewyraźne sylwetki, a że każdy różni się trochę i w budowie i w ruchach, nieomylnie nas rozróżnia. Imponował nam rozległą wiedzą, znajomością muzyki, a przede wszystkim przeszłością kombatancką, podobnie jak bardzo krótko przebywający w Gostyniu ks. Mucha, kapelan u Hubala, który tak strasznie się bał i nie krył tego. Ks. Szczerbiński był komendantem chorągwi ZHP w Moskwie w roku 1971, gdy krótki okres demokracji ulżył nieco doli Polaków. Gdy jechałem raz do Poznania, prosił, żebym mu przywieść Krzyż Niepodległości, którego do 1939r. nie zdążył odebrać. To był gest Ojczyzny wobec zawsze wiernego obywatela.
Ks. Służałek – generalny „zaopatrzeniowiec” i gospodarz. Rzadko go widzieliśmy, bo i ze zdrowiem u niego nie było najlepiej i zajęcia separowały go od tej hałaśliwej hałastry. Krążyło o nim wiele anegdot, miedzy innymi opowiadania przez ks. Kokocińskiego, że mszalne wino robione przez ks. Służałka z winogron klasztornej winnicy jest znakomitym środkiem na cerowanie skarpetek, bo tak silnie ściąga skórę w ustach swym kwasem, więc powinno też ściągnąć i dziury.
Inną postacią był ks. Zgama, namawiający nas do odmawiania Ojcze Nasz po ukraińsku, bo to bracia Słowianie tak nam bliscy. Było to w okresie najokrutniejszych walk z UPA a on jakby w transie przeczuwał ich odrodzenie religijne i wolność. Dziś pewnie z zaświatów raduje się tym.
Osobą budząca respekt, ale nie czułe uczucia był prefekt gimnazjum – ks. Siekierko, rudy, o surowych rysach i oszczędny w ruchach. Nie budził sympatii, ale poczucie stałej odpowiedzialności za grzech. Dlatego może woleliśmy ks. Rataja, który najpoważniejsze problemy moralne potrafił podać z prostotą i pewną dawką humoru. To on wyjaśnił nam prosto i przystępnie, że Pan Bóg istnieje poza czasem i stąd siedem dni stworzenia świata to antropomorfizm piszącego Biblię i to też potwierdza względność ewolucji i stworzenie człowieka.
Strychy klasztoru, teren mocno zakazany, był magazynem ksiąg polskich i żydowskich, przywiezionych przez Niemców. Czasem udawało nam się dorwać do nich. Szczególnie wabiły mnie konstytucje sejmów polskich i tam wyryłem, że szlachta polska nie mogła przyjąć tytułów bez utraty szlachectwa, a więc i obywatelstwa polskiego. Wyłączony były tylko tytuły kniaziów ruskich i tytuł Radziwiłłów. Tam też dowiedziałem się, że książęta Mirscy mają większe prawo do tronu carskiego niż Romanowie od Pawła I.
Szczególnym problemem było wyżywienie, skromne, ale wystarczające, choć nie zawsze smakowite, co dla mnie, smakosza, było lekką pokutą. Pewnego razu na lekcjach etyki w klasie maturalnej, ks. Kokociński opowiadał nam o hodowli in vitro wątroby w Instytucie Pasteura. Zapytałem go, czy w konwikcie jest też taka hodowla krwi, bo tak często jest kaszanka, naturalnie skończyło się UNRRĄ (lekkie wytarmoszenie za włosy). Choć pamiętam pewien rok, gdy w majątku klasztornym był wielki urodzaj na prosięta i w niedziele i czwartkowe obiady serwowano prosięta pieczone, które jednak po dwóch miesiącach przejadły się. Standardowym daniem jesienią były „kotlety z chleba”, jak to złośliwie określali niektórzy koledzy, z sałatką z pomidorów. Do dziś z przyjemnością jem te kombinację kotlet mielony z ziemniakami i sałatką z pomidorów. Zimą na śniadania była polewka lub żur z kiełbasą, tak suchą, że tylko młode zęby dawały jej radę. Ta kiełbasa była owocem wielkiego uboju – co najmniej dwie jałówki i parę „kwiczołów”, a potem suszona w ukrytej przed nami komorze. Raz dostaliśmy tę kiełbasę na wycieczkę i wypiliśmy po drodze parę studni. Podobną kiełbasę zrobiłem raz sam z ustrzelonego dzika i ze względu na kompletny brak doświadczenia dodałem za dużo soli, czosnku i pieprzu. Też herbatą lub „wywarem z ziemniaków” trzeba było gasić wielkie pragnienie.
Pewnym urozmaiceniem były „agapy”, gdy ktoś z nas dostał paczkę z domu i uroczyście „niszczył” ją w towarzystwie zaprzyjaźnionych kolegów. Szczególnie atrakcyjne były agapy u Olka, którego matka mieszkająca w Gdyni miała dostęp do trudnych w kraju delikatesów, jak czekolada, kakao, amerykańskie konserwy. To bardzo nas wiązało.
Inną „rozrywką” były „kocówy”. Przodowali w ich urządzaniu dwaj szanowani do dziś proboszcze – Heniu i Janek. Obroną było stawianie pułapki w formie konewki lub wiadra wody na lekko uchylonych drzwiach. Raz wpadał w nią też ks. Kokociński.
Nie sposób opisać wszystkich, bo przez 3 lata przewinęło się sporo rozbrykanych chłopaków. Jednak wiele przyjaźni pozostało. Pewnego roku zjawił się brat ks. Kokocińskiego – Wiesiek, uzdolniony muzycznie, o typie urodzonego flegmatyka. Zrobił potem względną karierę naukową, wykładając w Algierii biologię, gdzie od studentów uzyskał tytuł „sidi” i piękną galabiję. Jest on ojcem przeuroczej prezenterki telewizyjnej, którą pamiętam jako rozbrykaną i stale rozczochraną siusiumajtkę. Wiesiek razem ze „Zwierzem” urządzali krótkie koncerty pseudo jazzu, na czym cierpiało stare pianino, ku rozpaczy ks. Szczerbińskiego.
SZKOŁA
Trzeba ten okres podzielić na czas nauki w różnych pomieszczeniach w mieście i czas po odbudowie gimnazjum.
W pierwszym okresie klasy mieściły się w pokojach kamienic. Pamiętam zimę w domu narożnikowym z dużym podwórzem. Na przerwie wypuszczano nas na podwórze i pewnego dnia, gdy raczej poważnie chodziliśmy po śniegu, dyr. Gruchała zrobił kulę śniegu i pacnął któregoś z nas. Zaczęła się ogólna bitwa na Snieżki. Najwięcej oberwał dyrektor zaśmiewając się do rozpuku. Nikt jednak nie tknął jego żony. Ten odruch młodzieńczości
u dyrektora zaczął mnie do niego przekonywać, to że „piechociniec” to mniejsza, ale ma fantazję.
Gdy gmach gimnazjum był już w stanie surowym, wielu z nas pomagało w robotach wykończeniowych. Wreszcie nastąpiła inauguracja. Całe bractwo zebrało się na długim korytarzu, a na schodach stanął dyr. Gruchała i zapowiedział nowe porządki. Pierwsza przerwa będzie przerwą główną, 15-minutową, żeby przeprowadzić poranek. Każda klasa codziennie ma swoim sposobem zapełniać ten czas. Obojętnie, czy to będzie referat na dowolny temat, czy jakaś produkcja artystyczna. Organizacją poranków zajmie się samorząd. Dyr. Gruchała tłumaczył nam role poranków. Miały one na celu przełamanie nieśmiałości i nauczenie nas wystąpienia przed publicznością, przełamanie tremy.
Zresztą samorządy klasowe istniały już od początku. Teraz powołano ogólnoszkolny, była to lekcja obywatelska, nie nudna i wygłaszana ex cathedra, ale faktyczna, dająca więcej niż „smrodek dydaktyczny”. Ten samorząd okrzepł i znacznie później dał nam lekcję demokracji, tymczasem zaczął od sklepiku z mlekiem, bułkami z masłem i herbatą.
Trochę nas dotknęło wyciągnięcie starego przepisu porządkowego o cenzurze filmów przez dyrekcję, ale rozszalałe łobuzy i to potrafiły ominąć. Po prostu wyjeżdżając na jedną z niedziel do Poznania, szło się na najbardziej zakazane filmy, a potem opowiadało się w konwikcie, skąd wieść rozchodziła się na miasto i okolicę.
Gimnazjum to nie tylko rzesza niepokornych młodych ludzi, lecz i dostojne grono nauczycielskie. Wielu z nich nie pomnę z nazwiska, to też pozostałość wojenna, gdzie w konspiracji szkolono mnie w nie pamiętaniu nazwisk i adresów, lecz pseudonimów. Jednak kilka osób szczególnie utkwiło mi w pamięci. Przede wszystkim „postrach” uczniów – prof. Rybski. Człowiek już starszawy, uczył łaciny i greki (tak dawał lekcje greki paru uczniom,
z których jedna zrobiła karierę naukową). Później dotarło do mnie, że był to w pełni „kalos kalatos”, ale zaczęło się niezbyt radośnie. Trudno było młodemu chłopcu złamać się do wkuwania gramatyki i wczuwania się w tok myślenia Rzymian. W tym okresie brak było podręczników, więc prof. Rybski, mając piękną bibliotekę przepisywał na maszynie teksty i dawał nam do tłumaczenia. Stąd jako chłopak liznąłem trochę „De republica”, „De bello gallico” itp. Nie zapomnę gdy raz, przed zapowiedzianą klasówką, namówiliśmy jego siostrzenicę, aby dała nam wcześniej przygotowany tekst. Udało się i w przerwie zdołaliśmy przetłumaczyć. I tu wpadka – teks przetłumaczyłem bezbłędnie. Skutek był opłakany. Profesor, swoim zwyczajem, sapnął i wygarnął: „nie wiem skąd miałeś ten tekst, ale to zbyt dobrze jak na Ciebie”, więc następną klasówkę będziesz pisał na katedrze i ze specjalnego tekstu przygotowanego dla Ciebie”. Cóż było robić – przez miesiąc w konwikcie kułem łacinę i rzez przypadek stałem się zupełnie dobrym uczniem. Przydało się to później, gdy zostałem tłumaczem technicznym m.in. z języka włoskiego. Z tym wiąże się jeszcze jedna anegdota. Gdy podczas pobytu w Rzymie, w jednym małym sklepiku spytałem o coś w klasycznej łacinie, właściciel, Żyd, zaczął mnie tytułować „padre”. Tak bardzo utkwiła we mnie nauka
w Gostyniu.
O dyrektorze Gruchale napisałem już prę słów. Nie uczył mnie, choć był zdolnym i zapalonym filologiem klasycznym. Jednak wiążą się z nim i wspomnienia i anegdoty. Otóż pewnego roku, gdy wracaliśmy do Gostynia nieoświetlonym (wówczas to reguła) pociągiem na trasie Kościan-Gostyń, pewni koledzy dość głośno plotkowali na temat dyr. Gruchały i jego żony. Traf chciał, że dyrektorstwo jechało tym samym wagonem i słyszeli wszystko. Plotki były raczej niewybredne. Na drugi dzień, jak zwykle, parominutowy apel i dyrektor staje na stopniach schodów zaczynając: „Bo jest tu kilku durniów, którzy nie mają poczucia przyzwoitości i plotkują na mój temat w pociągu. Nie dość, bo plotkować można, ale nie wymieniając nazwisk w miejscu publicznym, bo co obchodzi przypadkowych ludzi
w pociągu co porabia p. Gruchała i jego żona. Wiem, kto to był i wzywam go, by miał tyle odwagi cywilnej, aby przyjść do mnie w czasie jednej z przerw i przyznać się. Zapowiadam, że w tym przypadku nie wyciągnę żadnych konsekwencji i zachowam pełną dyskrecję”. Faktycznie, sprawca zgłosił się i do dziś dyrektor nie puścił farby.
Po wielu latach, dyr. Gruchała jechał ze mną pociągiem i zaczął opowiadać jak, już jako emeryt, uczył łaciny i słownictwa greckiego w Akademii Medycznej w Gdańsku. W pewnej chwili spytał: „A wiesz dlaczego mając dobrą emeryturę uczę jeszcze? Otóż mam wtedy wakacje!”. Na początku lat 40-tych był namiętnym palaczem i raz w czasie nasiadówy w kuratorium zabrakło mu papierosów. Już chciał pożyczyć, ale jak nam opowiadał, rozpoczął wewnętrzny dialog, czy nałóg ma być silniejszy od niego i … nie palił do końca posiedzenia i nie pali do dziś.
Pewnego dnia oświadczył nam, że został przeniesiony na stanowisko dyrektora do Piły, do zdewastowanego budynku gimnazjum. Był to cios dla gimnazjum gostyńskiego, ale szansa dla Piły. Nie stracił jednak kontaktu z Gostyniem, o czym świadczy jego regularny udział w naszych spotkaniach.
Z jego inicjatywy w auli urządzono potańcówki przy ad hoc organizowanej orkiestrze uczniowskiej. Ojciec Kokociński zgadzał się na udział chłopców z konwiktu, co stało się przyczyną, że trochę nauczyłem się tańców i mogłem „poczarować” koleżanki, choć właściwie zależało na jednej, o czym później.
Innym oryginalnym był „Dżuma”, czyli nabytek gimnazjum w osobie polonisty. Był to siwiuteńki, elegancki i libertyński pan o przeszłości prywatnego nauczyciela w posiadłościach ziemiańskich. Znał masę anegdot, na które łatwo było przejść z historii literatury polskiej i słuchać o zdarzeniach dawnych, a przede wszystkim o sprityźmie. Ulubionym tematem był „Pan Tadeusz”, którego wałkowaliśmy parę miesięcy. Raz wpadł do klasy i powiedział, że powinniśmy nabrać ogłady dziennikarskiej, więc mamy jako zadanie domowe napisać sprawozdanie z lekcji. Diabeł mnie pokusił i napisałem to sprawozdanie 13-zgłoskowcem, parodiując i jego wypowiedzi, i całą lekcję. Naturalnie bractwo zwiedziało się o tym i na drugi dzień usilnie namawiało „Dżumę” abym przeczytał zadanie. Poprosiłem tylko, aby do końca nie przerywał. Zaśmiewał się z nami i dał 5.
Po odejściu dyr. Gruchały do Piły, na jego miejsce przyszedł historyk – prof. Szymański. Jak na historyka był bardzo liberalny, bo wymagał znajomości trzech dat: 996, 1410 i 1791. Resztę dat należało określać (jeśli się ich nie znało) ćwiartka stulecia. Historię ujmował problemowo, a nie w formie zdarzeń. Sprawiało to, że nauczyliśmy się myśleć historycznie, co bardzo przydało mi się w czasie prac nad doktoratem z historii prawa. Poznaliśmy wielopłaszczyznowe związki przyczynowo-skutkowe w toku dziejów. Jak bardzo różni się to, co nieraz słyszy się w czasie quizów, czy nawet wypowiedzi sejmowych, gdy mówcy nie potrafią swej wypowiedzi umieścić w konkretnym punkcie dziejów. Przez jeden rok był wychowawca naszej klasy i zaskarbił sobie nasze zaufanie, co zaowocowało reżyserią przez niego „poranka monstrum” w dzień którejś tam rocznicy śmierci Cicerone. Strzeliło nam do głowy, aby zainscenizować słynną mowę w senacie przeciw Catilinie. Udało się, obszerne fragmenty wkułem na pamięć, święty obraz w auli zakryła, namalowana przez Kołomłockiego, karykatura Jowisza, przy pulpicie stanął tłumacz, na „krzesłach kurulnych” zasiedli senatorowie w togach udrapowanych z prześcieradeł obszytych purpurową bibułką gofrowaną. Po wejściu senatorów i Catiliny, stanąłem przed nimi i padły pierwsze słowa: „Quo usque tandem Catiliny abutere patientia nostra, quem ad finem se esse frenata iactabit audatia…”. Wiele fragmentów pamiętam do dziś. Reakcja sali była zadziwiająca, a przede wszystkim prof. Rybskiego, który, mimo, że był wychowawcą naszej klasy, był całkowicie nieświadom tematu poranku. Popłakał się i opowiadał w innych klasach, że nie spodziewał się po tych urwipołciach takiego wczucia się w kulturę Rzymu. Wiele lat później wspomnienia tego zdarzenia powróciły do mej pamięci na stopniach Curii. Zdawało mi się, że słyszę: „O patres conscripti, consul videt, senatus audit, hic tamen vivat, non solo vivat sed notat et desygnat quoquemque rostrum ad mortem…”.
Prof. Szymański opowiadał nam o systemie wyborczym, o pracy biur wyborczych i walce wyborczej. Ponieważ kończyła się kadencja samorządu, więc postanowiliśmy zrobić praktyczną lekcje obywatelstwa, organizując prawdziwe wybory z udziałem poszczególnych „partii”, czyli organizacji młodzieżowych tuż przed powodzią „zlania się” w ZMP. Ku oburzeniu ZWM, OMTUR, czyli socjaliści, zawarli sojusz wyborczy z „bezpartyjnymi”, wysuwając na przewodniczącego samorządu dzisiejszego prałata ks. Tadeusz Neumana. Skończyło się moim wylaniem z ZMP (byłem w OMTUR). Związek Młodzieży Demokratycznej wysunął późniejszego prokuratora Zbyszka Halotę. Właściwie liczyły się te dwie kandydatury. Rozpoczęła się kampania wyborcza, jak najbardziej negatywna, z hasłami, plakatami itp. Andrzej, syn redaktorki „Tygodnika Powszechnego”, rzucił chwytliwe hasło: „Kto chce pogrzeb mieć w sobotę, niech głosuje na Halotę”. Oberwało się też po zjednoczeniu i prof. Szymańskiemu, ale to inna historia.
O ile przedmioty humanistyczne były w Gostyniu na wysokim poziomie, to przedmioty ścisłe stały niżej. Mimo to, gimnazjum „nabyło” kombatanta z Zachodu, speca fizyka i matematyka. Był on po poważnej kontuzji, która owocowała okresowymi powrotnymi grymasami twarzy i cudownym wręcz jąkaniem się. Jednak potrafił wbić nam logistyczne podejście do matematyki. Pomnę jak raz na klasówce zapomniałem prostego wzoru i rozwiązałem zadanie w sposób niekonwencjonalny. Widząc błagalne spojrzenie „Glapy” (dziś wzięty ichtiolog), podrzuciłem mu brulion obliczeń, z którego skwapliwie skorzystał. Profesor, oddając klasówki powiedział: „Pilecki za rozwiązanie piątka, za podrzucenie dwója”. Na moje tłumaczenie, że udzielam „Glapie” korepetycji, odpowiedział, że ta korepetycja była udzielona na klasówce. Raz do domu zadał zadanie, o którym potem dowiedziałem się, że było zadaniem konkursowym na politechnice Wrocławskiej. Rozwiązywałem je 5 godzin i gdyby nie to, że wynik miał być przedstawiony w formie wykresu, na pewno groziła mi i kolegom, dwója. Pewnego dnia na fizyce powiedział: „Wy jesteście humaniści, więc nauczycie się praw Newtona w oryginale, więc po łacinie”. Zaczął dyktować: „Corpus omnium perseverari…”. Po wielu latach, gdy córka moja uczęszczała do klasy matematyczno-fizycznej, dla dowcipu napisałem jej prawo Newtona po łacinie, chyba inaczej nie pamiętałem.
Tak mijały miesiące i lata. Pewne zdarzenia ulatniały się, pewne utkwiły w pamięci. W konwikcie zjawił się nowy kolega, repatriant z Francji. Był on oczytany, miał solidną wiedzę matematyczną i biologiczną, lecz braki w języku polskim. Zawarliśmy genlement agreement. Ja mu trochę pomagam w polonistyce, a za to po drodze do szkoły rozmawialiśmy tylko po francusku. Dziś jest wziętym kardiologiem i ordynatorem w pokaźnym szpitalu, poza tym zapalonym myśliwym.
Rok 1948 był dla mnie bardzo znaczący. Wpierw były uroczystości Wiosny Ludów, która przecież tak głęboko odbiła się dla historii Wielkopolski. Na rynku był wiec, na którym recytowałem wiersz Petofiego. Jak dobre i oddające rytm musiało być tłumaczenie, gdy po wielu latach na Węgrzech powiedziałem kilka słów tego wiersza: „Jedna myśl mnie pożera, że mógłbym w łóżku umierać, powoli konać jak cielę, które rzezak nożem swym zdziera”, w tym momencie przyjaciel mój, Węgier, nie znający polskiego, skończył wiersz po węgiersku.
Był to rok matury, rok bardzo wytężonego powtarzania materiału. Wreszcie nadszedł dzień matury. Na pierwszy ogień poszła praca z polskiego. Wybrałem temat z Wiosny Ludów i w analizie wykazałem wyższość tego zrywu nad rewolucją 1945r., tłumacząc, że wtedy cały naród bez względu na przynależność klasową stanął do zrywu wolnościowego. Nie spodobało się to oceniającym pracę i na świadectwie maturalnym mam tylko „dobrze” z polskiego. Gdy przewodniczący komisji wypomniał mi to, bo straciłem tytuł prymusa, tłumaczyłem, że to tylko był egzamin dojrzałości, więc i przekonań. Zresztą z maturą ustną wiąże się śmieszna anegdota. Po maturze ustne, prof. Millerowi, kręcąc swoim zwyczajem głowa powiedziała: „Ten Pilecki, to dziwnie zdaje maturę, na francuskim cytuje po łacinie, na polskim po francusku”.
Potem był wielki bal, a ja chodziłem trochę struty, bo nie pokazała się „Magnolia”. To zupełnie inna historia. W tym czasie podkochiwałem się w dalekiej kuzynce – Rozmarynie. Znaliśmy się od dziecka, oboje byliśmy zafascynowani harcerstwem, wymienialiśmy listy z „bardzo mądrymi” myślami. Wiązała swą przyszłość z nią, aż tu nagle „poraziło mnie”. Dziewczyny w Gostyniu, choć bardzo miłe, nie budziły we mnie specjalnych uczuć, poza koleżeństwem. Pewnego dnia wyszliśmy ze szkoły i przede mną szły trzy dziewczyny. Jedną z nich była siostra mojego kolegi, Terenia. Obok szła dziewczyna, której przedtem nie widziałem. Była w wysokich butach typu „oficerskiego”, w granatowym, przepisowym płaszczu i berecie, spod którego wysuwał się gruby warkocz w kolorze starego złota. Ruchy jej były zdecydowane, krok niezależny. Zaciekawiony, przyspieszyłem i „obciąłem” ją wyprzedzając. Jakby mnie prąd poraził, co za profil, gdzie takie cudo się chowało. Zaczęły się podchody, „Obcinanie”, podglądanie, niby mimochodem, a cały czas kombinowałem jak ją poznać. Aż pewnego dnia Terenia wsunęła mi bilecik: „Czego kolega za mną łazi i gapi się. B.B.”. Odpisałem z jakimś sztubackim dowcipem i tą sama drogą odesłałem. W czasie najbliższej potańcówki zaprosiłem ją do tańca i wtedy zamieniliśmy pierwsze zdania. Byłem nią oczarowany i to do tego stopnia, że marzenia moje o tej dziewczynie stały się cząstką umysłu. Zdała mi się tak wiotka, tak doskonała, że porównywałem ją do mojego ulubionego kwiatu – magnolii. Po rozpalonej głowie krążyły różne majaki, formowały się najrozmaitsze ciągi słów i przelewałem je na papier tworząc młodzieńcze wiersze. Potem nastąpiła wymiana listów i gdy już, byłem na studiach, wiadomość, że zdaje maturę. Odpisałem ze zwykłym studenckim życzeniem połamania nóg i moją Magnolię wnoszono na salę egzaminacyjną w gipsie na nodze. Później spotkaliśmy się w Poznaniu i po kilku tygodniach jak najpoważniej oświadczyłem się. Usłyszałem coś co mnie poraziło – nic z tego, bo rodzice jej i pewnego chłopca już dawno uradzili ich małżeństwo. Była w tym też i intryga pewnej pani, która ze mną wiązała nadzieje, ale o tym dowiedziałem się po latach. Teraz jest dla mnie tą samą Magnolią, choć oboje mamy wnuki, a z jej bratem przyjaźnię się i przez lata byliśmy sąsiadami.
Ja znalazłem towarzyszkę życia, która dała mi w życiu wiele szczęścia, ale też i tę dawkę goryczy, o której pisze Mickiewicz w „Dziadach”.
Co było potem – studia, nieraz hulaszcze życie i spotkanie dowódcy z okresu konspiracji wojennej, zaangażowanie się w działalność niepodległościową i wsypa z wyrokiem dożywocia na tajnym procesie na Mokotowie. Starania mojej późniejszej żony i odwilż sprawiły, że wyszedłem po przeszło 4 latach, uzyskując dzięki jednemu z dwóch znanych mi osobiście komunistów, dyplom magisterki. Praca poniżej moich ambicji u znakomitego szefa, też mającego na sobie znak akowskiej działalności.
Wreszcie zdobyłem się na „skok do wody” – przez 4 lata zrobiłem doktorat, zostałem pracownikiem naukowym poznając po kolei ochronę roślin, mechanizację rolnictwa, znowu ochronę roślin i środowiska oraz zootechnikę. Poza pewna dość szeroką wiedzą nic mi nie zostało, żadnych honorów, żadnej olśniewającej kariery, którą mi niektórzy wróżyli. Ot pokręcone życie mojego pokolenia.
I CO TO BYŁO
Dziś, gdy patrzę na cały mój okres gostyński, zdaję sobie sprawę, że w tym szczególnym okresie i miejscu miał miejsce totalny (nie totalistyczny) system wychowawczy. To gimnazjum wraz ze swoimi nauczycielami formowało ludzi o prostych i trudnych do złamania kręgosłupach, ludzi myślących. Nie trzymano się sztywnych „programów nauczania”, ale wsączano wiedzę. Nie było „lekcji wychowawczych” ze smrodkiem dydaktycznym, ale wdrażanie do życia społecznego, poprzez sklepik samorządu, poprzez wybory, poprzez pracę harcerstwa i przede wszystkim naukę myślenia. Chyba to wystarczy, aby dość krytycznie patrzeć na dzisiejsze zmagania nad reformą szkolnictwa. Czy nie lepiej przypatrzeć się koncepcjom takich ludzi jak dyr. Gruchała, dyr. Szymański, oddaniu kulturze prof. Rybskiego i wiele, wiele innych, którzy nas formowali, a chyba zrobili to dobrze, bo gdzieś w końcu doszliśmy jako wychowankowie tej szkoły.
Roman Portalski urodził się w 1926 roku. Adwokat i radca prawny. Po powrocie z wysiedlenia z Rawy Mazowieckiej w latach 1945-1946 uczęszczał do Gimnazjum w Gostyniu. Zdał pierwszą powojenną maturę w 1946 roku. W latach 1946- 1951 studiował na Uniwersytecie Poznańskim prawo i ekonomię polityczną.
Po ukończeniu studiów pracował w bankowości oraz w szkolnictwie jako nauczyciel. Następnie w latach 1954- 1965 pracował jako adwokat i radca prawny w Sulęcinie i Świebodzinie. Od 1965roku był radcą prawnym w Warszawie. Wraz z córką Anną Portalską – Brzózką napisał kilka książek z zakresu prawa pracy, a sam publikował artykuły z zakresu prawa pracy i walki z bezrobociem. W 1998 roku zamieścił na łamach Przewodnika Katolickiego artykuł o księdzu radcy prof. Franciszku Olejniczaku zatytułowany „ Bogu i Ojczyźnie Odrodzonej’’. Ożenił się z Marią Brewińską, nauczycielką geografii działaczką solidarności nauczycielskiej w Warszawie.
Jestem absolwentką Liceum Ogólnokształcącego w Gostyniu – rocznik maturalny1959. Urodziłam się w Gostyniu, przy ul. Młyńskiej 9, w trzecim roku, krwawej i okrutnej, II wojny światowej. Po ukończeniu Szkoły Podstawowej Nr 1, w roku 1955 rozpoczęłam edukację w Liceum, w klasie języka niemieckiego i łaciny, zakończoną maturą w 1959 roku.
Jesienią, tegoż roku, zostałam przyjęta na Uniwersytet Wrocławski, Wydział Filologiczny – kierunek Bibliotekoznawstwo. Wybrane i wymarzone studia ukończyłam w 1964 roku, a stypendium fundowane, które otrzymywałam z Wydziału Kultury WRN w Szczecinie, od drugiego roku studiów, spowodowało, że dalsze życie związałam z drugim pięknym, nadodrzańskim miastem – Szczecinem.
Podczas trzyletniej pracy w Bibliotece Wojewódzkiej, podejmowałam podyplomowe studia dziennikarskie oraz pracowałam jako nauczyciel języka polskiego w Jednostce Wojskowej.
W latach 1967 – 1980 pracowałam w Morskim Ośrodku Kultury przy Polskiej Żegludze Morskiej na stanowisku instruktora ds. książki, prasy i czytelnictwa. Ostatnie trzy lata powyższego okresu przypadły na pracę w Dziale Patronackim PŻM, czyli na prowadzeniu i organizowaniu kontaktów między instytucjami patronackimi statków i ich matkami chrzestnymi a załogami poszczególnych jednostek, których wówczas pod banderą PŻM pływało około 130.
Jako nastolatka kierowałam się dewizą – kochać, podróżować i uczyć się. Teraz, patrząc na życie z perspektywy kilkudziesięciu lat, zmieniłabym kolejność owego motta na – nauka, podróże i miłość.
Nie mniej udało mi się spełniać obrane kiedyś cele życiowe.
Poza studiami filologicznymi, w latach osiemdziesiątych ukończyłam czteroletnie studia teologiczne na Akademii Teologii Katolickiej, zakończone zdaniem egzaminu ex uniwersum. Na Uniwersytecie Poznańskim, jeszcze w latach siedemdziesiątych, zaliczyłam kilka semestrów studiów z zakresu turystyki i andragogiki oraz nieustająco uczestniczyłam w kursach językowych /angielski, niemiecki, hiszpański, francuski i esperanto/.
Podobnie spełniona czuję się w drugim haśle mojego życia – podróżach. Poza Antarktydą, byłam na wszystkich sześciu kontynentach świata – drogą morską, lądową i lotniczą. Obejrzałam wiele interesujących miejsc i poznałam mnóstwo ciekawych i intrygujących ludzi. Do jednych z największych przeżyć związanych z podróżami, zaliczam pielgrzymkę po ziemi włoskiej i spotkanie w Castel Gandolfo, nad jeziorem Albano, z Ojcem Świętym, Janem Pawłem II oraz kilkunastodniowy pobyt w Japonii, na początku lat siedemdziesiątych ub. wieku, gdzie wszystko było wówczas dla mnie kondensacją egzotyki i arcyciekawej Historii.
Dużym przeoczeniem treści tego biogramu byłby fakt pominięcia sportu w moim życiu. Sport kochałam od zawsze. Mimo braku posiadania rewelacyjnych talentów regularnie jakiejś dziedzinie się oddawałam. W ogólniaku były to gry zespołowe, na studiach już bardziej wyczynowo uprawiałam wioślarstwo /srebrny medal Akademickich Mistrzostw Polski w czwórce kobiet/, a ponadto amatorsko pływanie, narty, siatkówka, gimnastyka, brydż. Już jako weteran wioślarstwa uczestniczyłam w latach dziewięćdziesiątych, w Mistrzostwach Świata Weteranów, reprezentując swój klub na skiffie i w dwójce podwójnej kobiet. W okresie późniejszym swoją miłość do sportu przelałam na dzieci i starałam się je wychowywać w sportowym duchu, co dało bardzo korzystne efekty.
Pod koniec lat sześćdziesiątych założyłam rodzinę, którą zawsze stawiałam na piedestale, szczególnie dlatego, że przez większość życia musiałam być dla moich Dzieci obojgiem rodziców, gdyż mąż mój wybrał piękny i szlachetny, aczkolwiek bardzo trudny rodzinnie zawód marynarza. Wychowałam czworo dzieci, które się szczęśliwie usamodzielniły – Marta /historyk sztuki/, Wojciech /nawigator i ekonomista w transporcie morskim/, Melchior /zarządzanie w budownictwie, tzw. inżynier europejski/, Filip /biotechnolog i hodowca koni/ – i prowadzą ciekawe i zajmujące życie, odwiedzając nas, czyli Dziadków często z wnukami – Gabrysią, Niną , Polą, Stasiem i Antosiem.
Po przejściu na emeryturę większość czasu spędzam w Uroczysku, oddalonym od zgiełku wielkomiejskiego Szczecina trochę ponad 80 km, wśród licznych czworonożnych Przyjaciół, które od zawsze towarzyszyły naszemu życiu.
Swoje wykształcenie humanistyczne w dużym stopniu zawdzięczam mojemu gostyńskiemu Liceum, jego Profesorom i ogólnej atmosferze jaka w drugiej połowie lat pięćdziesiątych panowała na lekcjach przedmiotów i w kółkach zainteresowań. Wiersze, które miałam przyjemność recytować na tak częstych wówczas akademiach okolicznościowych, pamiętam do dziś i często je wykorzystuję podczas spotkań towarzyskich, przypominając gronu Przyjaciół nieco klasyki. Byłam wielokrotnie przygotowywana przez śp. prof. Marię Kruszkę do licznych konkursów recytatorskich, które zaliczałam z większym lub mniejszym sukcesem, ale zawsze broniłam honoru szkoły na polu znajomości literatury – poezji i prozy.
Umiłowanie książek, bibliofilstwo, tak bardzo rozwinięte w późniejszym okresie życia, również zostało zapoczątkowane na ławach szkolnych mojego Liceum. Fakt posiadania ogromnej, jak na prywatne zbiory, biblioteki liczącej kilkanaście tysięcy tomów także zawdzięczam Profesorom mojej Szkoły. Zawsze kupno książki było dla mnie priorytetem i zawsze najpiękniejszym prezentem jaki mogłam dostać była, jest i będzie KSIĄŻKA. Liceum, które z tak wielkim sentymentem wspominam, kończyła w 1948 roku moja Ciocia, siostra mojego Ojca, śp. Maria Irena Mońko /historyk/oraz w roku 1962 siostra – Jadwiga Mońko-Wojciechowska /mgr inż. instalacji sanitarnych/.
Lucjan Powajbo urodził się 7 stycznia 1932 roku w Grodnie. Po wojnie wraz z rodziną , jako repatriant, zamieszkał w Gostyniu i rozpoczął naukę w Gimnazjum Ziemi Gostyńskiej. Maturę zdał w 1951 roku. W tym też roku zdał egzaminy wstępne na Wydział Lekarski Akademii Medycznej w Warszawie, nie został przyjęty z powodu braku miejsc, ale na tej podstawie dostał się na Akademię Medyczną w Białymstoku.
Lucjan Powajbo studia ukończył w 1957 roku i zamieszkał w Warszawie, gdzie podjął pracę w dziecięcych zakładach pneumonologicznych w Otwocku. Posiada specjalizację lekarską z pediatrii i z chorób płuc u dzieci. W latach 90 XX wieku pełnił funkcje ordynatora na oddziale pneumonologii dziecięcej w Wojewódzkim Szpitalu Gruźlicy i Chorób Płuc u Dzieci w Otwocku. Lucjan Powajbo przeszedł na emeryturę w 1999 roku.
Urodziłem się dnia 8 lipca 1921 roku w Piaskach z ojca Ignacego i matki Elżbiety z domu Twardowskiej. Po ukończeniu szkoły podstawowej w 1935 roku rozpocząłem naukę w Gimnazjum Ziemi Gostyńskiej w Gostyniu. W roku 1939 po zdaniu egzaminu konkursowego zostałem przyjęty do Liceum Mechanicznego w Poznaniu. W końcu 1939 roku rozpocząłem praktykę w warsztacie mechanicznym Jana Twardowskiego w Piaskach, aby ukryć się przed Niemcami.
W dniu 01.01 1943 roku zostałem przerzucony do Gostyńskiej Fabryki Maszyn Rolniczych w Gostyniu( dawniej właścicielem był S. Grześkowiak), będącej w administracji Henryka Gregora, Niemca z Piasków, który zabrał warsztat mojego wuja.
W fabryce pracowałem do 19 stycznia 1945, do dnia opuszczenia przez Niemców Gostynia. W końcu lutego 1945 rozpocząłem pracę na PKP w dziale zabezpieczenia ruchu.
Od 1 września 1945 zapisałem się na przyśpieszony kurs przy Szkole Inżynierskiej w Poznaniu. Po jego ukończeniu zostałem dopuszczony do studiów na Wydziale Mechanicznym. Egzamin dyplomowy złożyłem w dniu 21marca 1951 roku. W czasie studiów pracowałem w Spółdzielni Projektowej w Poznaniu, celem zdobycia środków na utrzymanie. Z dniem 01.11. 1949 rozpocząłem pracę w Poznańskim Przedsiębiorstwie Budowlanym nr 12 Oddział Instalacyjny jako technik budowy, a od 01.03. 1950 jako kierownik robót w Poznaniu. Następnie zostałem Kierownikiem Grupy Robót w rejonie Poznania, gdzie pracowałem do chwili powołania mnie do odbycia ćwiczeń rezerwy w lipcu 1951 roku.
Po 15 dniach zostałem awansowany do stopnia porucznika i skierowany do pracy w Śląskim Okręgu Wojskowym w Zarządzie Budownictwa Wojskowego we Wrocławiu. W wojsku zostałem awansowany do stopnia podpułkownika dnia 04. 10. 1965 r.
W maju 1972 w czasie podróży służbowej samochodem wojskowym uległem wypadkowi. Mimo wielu starań łącznie z leczeniem u prof. Degi z Poznania pozostałem kaleką. W 1975 roku przeniesiono mnie w stan spoczynku. Zostałem odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Moją pasją było łowiectwo. W roku 1954 założyłem Koło Łowieckie „ Kszyk’’ (nazwa od ptaka) i byłem jego przewodniczącym przez 40lat .Za działalność na polu łowieckim zostałem wielokrotnie odznaczony, w tym najwyższym odznaczeniem „ZŁOM’’.
Dnia 21.12. 1950 w Poznaniu zawarłem związek małżeński z Marią Wandą Sobańską z Borku Wlkp .W 1952 roku urodził się syn Bogdan, a 1954 córka Alicja. Oboje ukończyli Politechnikę Wrocławską. Po moim wypadku samochodowym żona Wanda zachorowała i mimo pomocy lekarskiej zmarła w 1972 roku. Zostałem sam z dwojgiem uczących się dzieci. Ożeniłem się ponownie w 1979 roku z Jadwigą Iwaniec z Wrocławia. Wszyscy mieszkamy we Wrocławiu.
Szczepan Puśledzki po zdaniu matury w Gimnazjum i Liceum w Gostyniu w 1949 roku chciał studiować weterynarię we Wrocławiu. Ojciec posiadał gospodarstwo rolne, był tzw. “kułakiem’’, więc syn nie miał możliwości studiowania . Zatrudniał się wtedy w różnych zakładach pracy, a od 1960 pracował w Przedsiębiorstwie Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „ Gryf’’w Szczecinie. Pływał na statkach – bazie rybackiej „ Pułaski’’, ‘’Gryf’ Pomorski”, „ Kaszuby’’, zajmując funkcje: magazyniera, ekonomisty ds. rozliczeń, ochmistrza.
W roku 1982 przeszedł na emeryturę. W 1970 roku zawarł związek małżeński z Bernadetą Wałkiewicz z Krobi. Wychowali córkę Marię Dorotę. W okresie swojej pracy zawodowej pływał po morzach i oceanach, zwiedzając Amerykę, Kanadę, RPA, płynął do Norwegii – przekraczając krąg polarny, do RPA – przekraczając równik. Umiał bardzo ciekawie opowiadać o swoich podróżach, przeżyciach i poznanych ludziach. W grudniu 1995 roku „odpłynął’’ w swój ostatni rejs do Pana Boga pozostawiając w wielkim smutku rodzinę. Szczepan Puśledzki został pochowany na cmentarzu parafialnym w Krobi.
Po zdaniu matury w 1951 roku złożyłem dokumenty w Szkole Inżynierskiej w Poznaniu. Starałem się o przyjęcie na wydział elektryczny. Po zdaniu egzaminów wstępnych moje zabiegi zostały uwieńczone sukcesem. Studia skończyłem w 1955 roku uzyskując tytuł inżyniera specjalisty w zakresie elektrowni.
Nakazem pracy zostałem skierowany do elektrowni „Ludwikowi” koło Nowej Rudy.
Po wstępnym stażu awansowałem poprzez różne szczeble hierarchii zawodowej aż do dyrektora elektrowni. W 1960 roku zostałem przeniesiony służbowo do budującej się dużej, na ówczesne czasy, „Elektrowni Konin” w Koninie. Tutaj zostałem zatrudniony kolejno na różnych stanowiskach do dyrektora naczelnego Zespołu Elektrowni Pątnów Adamów Konin.
Po wyborze kardynała Karola Wojtyły na papieża przeżyłem wspaniałe wydarzenie. Otóż telewizja pokazała pracującego w Rzymie, jako proboszcz jednej z parafii, księdza Olgierda Kokocińskiego, przeprowadzając z nim krótki wywiad. Byłem tym faktem bardzo wzruszony, gdyż po wielu latach zobaczyłem mego dobroczyńcę. Gdyby nie On, prawdopodobnie nie byłbym tym, kim jestem.
W trakcie pracy w Koninie ukończyłem zaocznie na Politechnice Poznańskiej drugą specjalność, uzyskują tytuł magistra inżyniera systemów energetycznych. W roku 1980 zostałem oddelegowany przez Ministerstwo Energetyki na budowę elektrowni cieplnej w Turcji w miejscowości Jatagan ( około 150 km od Izmiru). Będąc tam spotkałem w Efezie, pracującą jako siostra zakonna, siostrę mojego kolegi z gimnazjum Andrzeja Hejnowicza (siostrę Felicję). Działalność w Turcji skończyłem w 1984 roku i po powrocie do kraju powierzono mi budowę elektrowni Poznań Karolin. W 1991 roku przeszedłem na emeryturę. Mam żonę i dwoje dorosłych dzieci. Syn jest informatykiem, a córka lekarzem.
Informacje przesłane przez maturzystę.
Stanisław Jan Rostworowski z Rostworowa herbu Nałęcz urodził się 27 listopada 1934 roku w Poznaniu – polski dziennikarz, publicysta i katolicki działacz społeczny, poseł na Sejm VI, VII i VIII kadencji (1972- 1985).
Urodził się w rodzinie generała Stanisława Rostworowskiego i Zofii z Mycielskich.
W okresie powojennym przebywał w Konwikcie OO. Filipinów na Świętej Górze w Gostyniu. W tym czasie pobierał naukę w Gimnazjum w Gostyniu. W 1951 roku ukończył szkołę średnią w Poznaniu, następnie pracował fizycznie m.in. w charakterze robotnika w PKP we Wrocławiu. Przez krótki okres był związany ze Stowarzyszeniem „ PAX”. W latach 1953-1959 studiował filologię polską i francuską na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W 1957 podjął pracę w Bibliotece im. H. Łopacińskiego w Lublinie, znalazł się również wśród założycieli Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Społecznego ( był członkiem jego Zarządu Głównego oraz przewodniczącym Rady Naczelnej). Angażował się w tzw. inicjatywy pokojowe, był m.in. delegatem na kongres „ Pokój i Sprawiedliwość” w Nijmegen (1968) oraz Konferencję Katolików Wschodu i w Berlinie. Oraz szefem wydawnictwa „ Novum”. W latach 80. pracował również w ‘’ Tygodniku Polskim’’.
W 1972 rekomendowany przez organizację do Sejmu VI kadencji z okręgu Chełm. Zasiadał w Komisjach Pracy i Spraw Socjalnych oraz Zagranicznych. W Sejmie VII Kadencji jako reprezentant okręgu Biała Podlaska kontynuował pracę w Komisji Pracy i Spraw Socjalnych, był również członkiem Komisji Planu Gospodarczego, Budżetu i Finansów. Od 1980 roku zasiadał w VIII kadencji z okręgu Lublin.
Po odejściu z sejmu pracował w latach 1986-1992 jako doradca kolejnych ekip rządowych. Obecnie sprawuje funkcję przewodniczącego Prezydium Rady Rodu Nałęczów.
Odznaczony m.in. srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Wybrane publikacje Stanisława Jana Rostworowskiego:
Sanatorzy kontra sikorszczycy czyli Walka o władzę na uchodźstwie w Rumunii
1939-1940, Wydawnictwo „ Adiutor”, Warszawa 1993
„Dardanele”:
Janik Bogusław, Stanisław Jan Rostworowski, Dzieje rodzin fundatorów
Świętej Góry, Gębice, Pępowo 2011, Towarzystwo Edukacyjno- Kulturalne
Ziemi Pępowskiej.
Ks. Kazimierz Sierpowski urodził się 13 stycznia 1929 roku w Domachowie w powiecie gostyńskim, syn Jana ( powstańca wielkopolskiego) i Weroniki z domu Grześkowiak.
Od grudnia 1939 roku do marca 1945 roku przebywał na wygnaniu w Tarnowie w Małopolsce. W latach 1945- 1948 ks. Kazimierz Sierpowski był uczniem gimnazjum w Gostyniu i przebywał w Konwikcie na Świętej Górze.
Następnie naukę kontynuował w Liceum im.H. Kołłątaja w Krotoszynie zakończoną maturą w 1950 roku. Studiuje filozofię w Prymasowskim Wyższym Seminarium Duchownym w Gnieźnie, a następnie teologię w Wyższym Seminarium Duchownym w Poznaniu.
W latach 1957-1969 jest wikariuszem w Pile, Ostrowie Wlkp., Wolsztynie, Obornikach Wlkp. i Nowym Tomyślu. W latach 1969-1981 jest proboszczem w parafii p.w. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Starym Gołębinie, a w latach 1981-1997 proboszczem w parafii p.w. Niepokalanego Serca Najświętszej Maryi Panny w Czerwonaku.
W 1997 roku przechodzi na emeryturę. Publikuje „ Powszechną Komunię” i „Wspomnienia nie całkiem kontrolowane” ( dostępne w WBC)
Lata nauki pobieranej w Gimnazjum i Liceum w Gostyniu wspominam jako jedne z najlepszych lat w moim życiu, tak dzięki znakomitym nauczycielom, jak i dzięki wspaniałym kolegom i zawartym z nimi wieloletnim przyjaźniom. Zdobyta wiedza i zaszczepione postawy życiowe owocowały przez całe moje życie.
Przesyłam Stowarzyszeniu Absolwentów dwa roczniki dziennika naszej klasy, które prowadziłam w latach 1945-1946. Są pisane i ozdabiane ręcznie na marnym papierze, ale są autentyczne, mogą więc stanowić obraz czasów w jakich powstawały. Leżały u mnie przez te wszystkie lata i myślę, że nadszedł czas, by zapoznać z nimi kolejne pokolenia. Maturę zdałam w roku 1949. Następnie ukończyłam w Poznaniu szkołę pielęgniarską. Losy zawodowe (nakaz pracy) rzuciły mnie do Olsztyna, a potem już z mężem zamieszkałam w Gdańsku, gdzie do emerytury pracowałam w wyuczonym zawodzie. Mamy trzy córki i trzy wnuczki. Kilka razy z mężem braliśmy udział w zjazdach absolwentów, niestety obecny stan zdrowia już na to nie pozwala.
Urodzony 11 grudnia 1925 roku w Grudziądzu jako syn Stanisława i Teresy z domu Kozłowskiej. Przed wojną, w roku szkolnym 1938/ 39 ukończyłem pierwszą klasę Gimnazjum im. Hugona Kołłątaja w Krotoszynie. Podczas wojny, aby uniknąć wywiezienia na roboty do Niemiec, w 1941 roku zostałem wysłany do krewnych do Łodzi, gdzie musiałem pracować najpierw w dużym zakładzie ślusarskim, a potem w składzie drzewa. Jesienią 1944 roku zostałem wywieziony do przymusowej pracy, na tzw. „Einsatz”.
Po ucieczce Niemców powróciłem do Łodzi i gdy otwierano szkoły, zgłosiłem się do Gimnazjum im. Józefa Piłsudskiego, zdałem egzamin z całej drugiej klasy i zostałem przyjęty do klasy trzeciej. Po jej ukończeniu w skróconym systemie, we wrześniu 1945 roku zgłosiłem się do Konwiktu Księży Filipinów na Świętej Górze w Gostyniu i rozpocząłem naukę w czwartej klasie w Gimnazjum Gostyńskim. Maturę zdałem w czerwcu 1947 roku.
Po maturze, z sześcioma kolegami, poprosiłem o przyjęcie do Kongregacji Oratorium św. Filipa Neri na Świętej Górze. Pod koniec września wysłano nas na pierwszy rok studiów w Seminarium Duchownym w Tarnowie. Było nas siedmiu: Henryk Nowakowski (+), Alfons Wesołowski( +), Marian Wichłacz (+), Marian Zieliński(+), Stanisław Morawski, Henryk Ostach i ja. Święcenia kapłańskie otrzymaliśmy 11 grudnia 1951 roku, o pół roku wcześniej od kolegów diecezjalnych, ale nadal studiowaliśmy aż do otrzymania absolutorium.
We wrześniu 1952 roku zostałem wysłany na dalsze studia teologiczne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W listopadzie tegoż roku zostałem przeniesiony do Kongregacji Księży Filipinów w Tarnowie i nadal studiowałem. Po tzw. ”Polskim Październiku” w 1956 roku, kiedy po okresie stalinowskim nastąpiła pewna odwilż, zająłem się pracą z dziećmi i młodzieżą. Zorganizowaliśmy teatr dziecięcy i młodzieżowy oraz wieczory poetyckie.
W roku 1959 wyrokiem Kolegium Orzekającego zakazano nam dalszej działalności. W tym samym czasie ponownie usunięto religię ze szkół i zostałem katechetą młodzieży licealnej przy naszym kościele. W tym charakterze pracowałem około 30 lat i uważam ten okres za najwspanialszy w moim życiu.
Obecnie, kiedy już jestem stary, zajmuję się tłumaczeniem książek z języka włoskiego, niemieckiego i francuskiego. Współpracowałem w kilkoma wydawnictwami katolickimi, właśnie dla jednego z nich niedawno ukończyłem tłumaczenie dosyć pokaźnej książki.
Ta praca jeszcze trwa. To tyle z mojego żywota.
Zauroczony życiem księży Filipinów, co wynikało m.in. z bliskości zamieszkania, postanowiłem, że po zdaniu matury sam spróbuję tą drogą pójść. Po skończonych wakacjach spakowałem manatki i pojechałem do Tarnowa, by studiować teologię w Wyższym Seminarium Duchownym. Pierwszy rok studiów przeszedł dość gładko pod względem nauki, jednak zaczęły się pojawiać rysy na tym, co nazywa się powołaniem. Powstawało coraz więcej znaków zapytania, te robiły się coraz większe ! I tak upłynął drugi rok studiów, z tym że narastało coraz więcej wątpliwości. Ta wątpliwość, po skończonym roku szkolnym przekształciła się w pewność, że nie tędy droga. I tak trzeba było podjąć decyzję, czy wracać do Gostynia, czy też pozostać w Tarnowie. Po niedługim okresie zatrudnienia w PSS Tarnów, upomniało się o mnie Ludowe Wojsko Polskie i powołano mnie do odbycia służby wojskowej. Wcielono mnie najpierw do Oficerskiej Szkoły Radiotechnicznej w Jeleniej Górze, potem była jednostka w Słupsku, Gołdapii i zakończyłem w Białej Piskiej. Po odbyciu służby wojskowej wróciłem do Tarnowa, do pracy w PSS. Tam w roku 1962 ożeniłem się ( w tym roku obchodzimy 50- lecie związku). Pracując na różnych stanowiskach doczekałem się zawału serca w 1991 roku. Po opuszczeniu szpitala lekarze nie pozwolili mi pójść do pracy i do maja 1992 roku byłem na rencie a później emeryturze. W październiku 2010 r. przenieśliśmy się do Pucka, bowiem tutaj młodsza córka znalazła swoją połówkę, i co było robić, stanęliśmy przed dylematem- albo siedzieć we dwójkę w Tarnowie, – albo jechać do drugiej córki do „żabojadów’’ ( tam wyszła za mąż) albo PUCK. Wybraliśmy to ostatnie, bowiem w przyszłości będzie miał kto nam podać szklankę wody. Z pozdrowieniami znad morza.
Stanisław Szopny
Zofia Maria Tkaczyk z domu Miller. Urodziłam się 27 lutego 1932 roku w Grodzisku w powiecie nowotomyskim jako córka Marii Haliny Miller z domu Staniewskiej i Ryszarda Millera. W latach 1936-1939 mieszkałam w Gostyniu, gdzie matka uczyła w Gimnazjum języka francuskiego, a ojciec matematyki. W grudniu 1939 roku zostałam wysiedlona z rodziną do Generalnej Guberni. Do kwietnia 1945 roku przebywałam w Rawie Mazowieckiej, we wsi Paprotnia w powiecie grójeckim oraz w Kielcach. Po powrocie do Gostynia w maju 1945 roku uczęszczałam do Gimnazjum. Maturę zdałam w 1950 roku. Następnie wyjechałam do Poznania na studia na wydziale Farmacji Akademii Medycznej, które ukończyłam w 1954 roku. Pracowałam w kilku aptekach na terenie Poznania. W 1987 roku przeszłam na emeryturę.
Aniela Tuszyńska jest absolwentką Gimnazjum Liceum w Gostyniu z 1950 roku.
Urodziła się 13 lutego 1930 r. w Krobi, w rodzinie Władysława i Jadwigi Tuszyńskich. Naukę rozpoczęła w1935r. w Szkółce Parafialnej prowadzonej przez Siostry Elżbietanki, następnie kontynuowała w Szkole Podstawowej w Krobi, do czasu okupacji ukończyła dwie klasy. Do 1942r. uczęszczała do szkoły niemieckiej dla dzieci polskich. Aby nie wywieziono jej do Niemiec pracowała do końca wojny u Niemca -Schurmanna.
Następnie przygotowywała się do egzaminu wstępnego do Gimnazjum w Gostyniu. Po zdaniu matury w 1950 r. rozpoczęła studia na Uniwersytecie Poznańskim –Wydziale Rolnym i Leśnym. Ukończyła w 1955r. technologię rolno-spożywczą. Pracę rozpoczęła w Zakładach Przemysłu Cukierniczego ‘’Goplana’’ w Poznaniu, jako zastępca kierownika laboratorium. Po wyjściu za mąż Aniela Tuszyńska-Winiarczyk z rodziną wyprowadziła się do Rzepina, gdzie mąż objął stanowisko nadleśniczego. Aniela Tuszyńska podejmuje tam pracę w Liceum Ogólnokształcącym jako nauczycielka chemii, gdzie pracuje do emerytury. Dzieci, Małgorzata i Katarzyna ukończyły farmację, a syn Piotr Politechnikę Poznańską.
Michał Walski zdał maturę w Liceum Ogólnokształcącym im. Ziemi Gostyńskiej w 1960 roku.
W 1965 roku ukończył studia na Uniwersytecie w Poznaniu oraz dostał pierwszą pracę w Katedrze Patologii Akademii Medycznej w Warszawie. Dwa lata później, w 1967 roku, pracował w Pracowni Mikroskopii Elektronowej w Warszawie. W 1972 roku otrzymał stypendium fundowane przez rząd Japonii, fundatorem stypendium była Organizacja Promująca Naukę, był to pierwszy Polak z dziedziny medycyny, który uzyskał to stypendium.
Przebywał wówczas w Kioto. W 1981 roku uzyskał stypendium w Anglii na Uniwersytecie w Bristolu, 4 lata później, w 1985 roku, otrzymał stypendium na Uniwersytecie w Harwardzie. 1988 – Japonia- Tokio – najnowsze techniki mikroskopii elektronowej. W 1992 roku uzyskał stypendium na Uniwersytecie w Cembridge w Anglii.
Od 1990 roku pracownik PAN – Instytut Medycyny Doświadczalnej i Klinicznej i Akademia Medyczna-Diagnostyka i badanie wszystkich narządów człowieka (mózg, płuca, wątroba, nerki…).Wykładowca na Akademii Medycznej w Warszawie.
Dnia 16 marca 2012 r. zmarł dr hab. n. med. Michał Walski, długoletni Pracownik Zakładu Ultrastruktury Komórki Instytutu Medycyny Doświadczalnej i Klinicznej im. M. Mossakowskiego PAN w Warszawie. Był morfologiem, mikroskopistą elektronowym, wybitnym badaczem ultrastruktury tkanek i narządów, nauczycielem wielu pokoleń biologów i lekarzy. Każdy, kto poznał profesora Michała Walskiego, pamięta Jego skromność, życzliwość dla ludzi, ujmujący i miły sposób bycia. Był niezwykle wnikliwym i sumiennym badaczem, prawym człowiekiem. Autor i współautor wielu publikacji naukowych.
Kazimierz Wasela urodził się w Jarocinie 09 stycznia 1931 roku. Rodzice przenieśli się do Gądek koło Poznania, gdzie Jan Wasela dostał pracę na kolei w Poznaniu. Na początku wojny żona wraz z dziećmi uciekła pod Warszawę. W 1941 roku Jan Wasela jako zawiadowca stacji PKP nie przepuścił w odpowiednim czasie transportu kolejowego w głąb Polski i za to został aresztowany przez Niemców i wywieziony do obozu zagłady w Buchenwaldzie. Tam został zamordowany i spalony w 1941 roku, o czym powiadomiono rodzinę.
Wtedy dziadek, Wojciech Walczak, ściągnął spod Warszawy Marię Waselową z dziećmi do Witaszyc, gdzie mieszkali przez całą okupację, a także po wojnie. Kazimierz Wasela chodził do szkoły podstawowej w Witaszycach, a także uczęszczał na język niemiecki do pobliskiej miejscowości Prusy. Do szkoły średniej przez jeden rok uczęszczał w Jarocinie. Natomiast dalszą naukę kontynuował w Gostyniu w Liceu Kazimierz Wasela od października 1945 roku znalazł się w konwikcie. Był tam zwany „ złotą rączką’’, bo potrafił wszystko zrobić, znał się na prądzie i wielu innych rzeczach. Miał w sobie naturę opiekuńczą, pomagał wszystkim, którzy mieli trudności.
Chłopcy mieli do niego zaufanie, a on był dyskretny, nie zdradził, a przełożeni też go cenili. Po zdaniu egzaminu dojrzałości w Gimnazjum w Gostyniu w 1951 roku wstąpił do Kongregacji Oratorium św. Filipa Neri w Gostyniu w dniu 22 czerwca 1951 roku. Przez pięć Kazimierz Wasela studiował w Seminarium Diecezjalnym w Tarnowie, gdzie po ukończeniu otrzymał święcenia kapłańskie w dniu 24 czerwca 1956 r. z rąk Ks. dra Biskupa Karola Pękali i powrócił do Gostynia. Po święceniach kapłańskich rozpoczyna pracę na Świętej Górze. Wypełnia obowiązki duszpasterskie również w Starym Gostyniu i obejmuje rolę katechety w Goli i Dusinie, dokąd dojeżdża rowerem, a następnie po jakimś czasie kupuje sobie przechodzony motocykl SHL i nim pokonuje odległości.
Kiedy ks. Józef Jura zostaje superiorem Kongregacji św. Filipa Neri na Świętej Górze, ks. Kazimierz Wasela przejmuje jego obowiązki ministra czyli ekonoma Świętej Góry. W 1961 roku Sesja Deputatów powierza mu opiekę nad chórem klasztornym „ Palestrina”, którego kierownikiem artystycznym był prof. Rybski, a prezesem Stanisław Zieliński, syn kościelnego i brat dwóch księży Zielińskich – filipinów, człowiek bardzo oddany Świętej Górze. W 1971 roku ks. Kazimierz Wasela dostał nominację na wikariusza do Poznania – Świerczewa i tam zabrał się zaraz do rozbudowy kaplicy, którą podpiwniczył, tworząc tam salki. Ks. Wasela zabiegał o budowę kościoła już od chwili przyjścia do Poznania. Pomysł się ziścił. Pierwszym proboszczem Kościoła pw. NMP Matki Kościoła i Kongregacji OratoriumŚw. Filipa Neri Poznań- Świerczewo został ks. Kazimierz Wasela.
Dnia 28 czerwca 1989 roku zmarł nagle budowniczy kościoła ks. Kazimierz Wasela. We mszy pogrzebowej uczestniczył ks. biskup Zdzisław Fortuniak przy współudziale duchowieństwa diecezjalnego i zakonnego. Pogrzeb był wyrazem wdzięczności parafian za zbudowanie kościoła. Ksiądz Wasela pochowany został w kryptach bazyliki świętogórskiej.
Informacje: ks. Marian Gosa: Wspomnienia o ks. Kazimierzu Waseli
Paweł Wasielewski urodził się w 1932 roku w Gostyniu. Po małej maturze zdanej w Gostyńskim Gimnazjum w 1948 roku przeprowadził się do Poznania. Tam dokończył naukę. Potem wyjechał do Warszawy. Jest dziennikarzem specjalizującym się w problematyce międzynarodowej. Włada płynnie włoskim, niemieckim i francuskim. Publikował w prasie, pracował w radio i telewizji. Współpracował z „ Przeglądem Sportowym”, „ Dziennikiem Łódzkim”, „ Kurierem Polskim”, „ Odnową”, „ ITD.”, „ Życiem Warszawy” , „ Trybuną Robotniczą”, „ Panoramą Śląską”.
W latach 1979-1984 był korespondentem Polskiego Radia i Telewizji w Rzymie. Przekazywał relacje z Watykanu, przybliżające Polakom nieznany świat stolicy Państwa Kościelnego w początkach pontyfikatu Jana Pawła II.
Jako wiceszef programu I Telewizji Polskiej zajmował się problematyką zagraniczną. Jest mistrzem i wychowawcą większości pracujących obecnie w TVP SA dziennikarzy specjalizujących się w problematyce zagranicznej. Do końca etatowej pracy w telewizji, jako komentator,podejmował najtrudniejsze tematy z obszaru spraw międzynarodowych. Jego ówczesna twórczość dziennikarska służyła umacnianiu argumentów polskiej racji stanu.
JADŁ ŚNIADANIE SAM NA SAM Z PREMIEREM FRANCJI, NAGRAŁ PIERWSZE SPECJALNE TELEWIZYJNE ORĘDZIE JANA PAWŁA II DO POLAKÓW, ROZMAWIAŁ Z KANCLERZEM HELMUTEM KOHLEM N W CZASIE, GDY WALIŁ SIĘ MUR BERLIŃSKI…
Mimo przejścia na emeryturę w 1999 roku nadal aktywnie uprawia swoją specjalność dziennikarską w telegazecie TVP, zajmując się tam problematyką Polonii i sprawami zagranicznymi. Jest statutowym członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej działającym w Polskim Klubie Publicystów Międzynarodowych. W środowisku uznawany jest za znawcę tematyki międzynarodowej, w tym spraw watykańskich, włoskich i francuskich. Powszechnie lubiany za skromność charakteru i prawość. 30 lat pracował w telewizji i 21 w Polskiej Agencji Prasowej.
Paweł Wasielewski wspomina:
– Do Paryża przyjechałem, kiedy kończyła się prezydentura Charlesa de Gaulle a,
a rozpoczynała Georgesa Pompidou. Wówczas nasze stosunki, ze względu na rządy Edwarda Gierka, były bardzo ożywione i aktywne. Ale z premierem Polski nigdy nie jadłem obiadu, miałem za to dobre stosunki z premierem Francji Jacquesem Chaban –Delmasem. Zjedliśmy razem śniadanko w jego prywatnym gabinecie w Montignon. To był pierwszy sukces dziennikarski Pawła Wasielewskiego. Francuski polityk ujawnił w prywatnej rozmowie, że na zaproszenie władz Polski przybędzie do Warszawy. Korespondent przekazał tę wiadomość do stolicy, a PAP rozpuściła wici w całej polskiej prasie. Dopiero za polską agencją podała to prasa francuska.
– Zdarzało się być tez w tamtym okresie po raz pierwszy i ostatni w gabinecie Michela Poniatowskiego, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych – dodaje P. Wasielewski. Podczas jakiejś konferencji zaprosił mnie do siebie. Długo rozmawialiśmy wówczas na temat stosunków polsko- francuskich. Do dziś mam jego książkę, w której przyznaje się do rodu Poniatowskich w Polsce.
Przez 5 lat P. Wasielewski był korespondentem radiowym i i telewizyjnym akredytowanym
w Watykanie. Pewnego dnia, a było to krótko przed Bożym Narodzeniem w 1980 roku, odebrał telefon z informacją, by stawił się w Pałacu Apostolskim. Został umówiony na dziewiątą wieczorem. Zasugerowano mu, aby polska telewizja nadała bożonarodzeniowe orędzie Jana Pawła II do Polaków. Zgodziłem się natychmiast. Na to mój rozmówca, a był nim wysoko postawiony prałat, zapytał, czy się nie boję. „ Przecież musi mieć pan zgodę swoich zwierzchników! ‘’.Odpowiedziałem mu, że to moja w tym głowa i że ja się zgadzam – powiedział P. Wasielewski. Mieliśmy wówczas trudności finansowe. Miałem jednak zaprzyjaźnionego dziennikarza w telewizji włoskiej, który wypożyczył swoją ekipę.
I nagraliśmy orędzie.
Przy nagrywaniu były pewne problemy. Pewną sekwencję trzeba było powtórzyć. Zaczęły się więc spekulacje, że P. Wasielewski cenzuruje papieża. Przez kilkanaście dni w Watykanie nikt nie chciał z nim rozmawiać. Kiedy w końcu wyjaśnił o co chodzi, wrócił do pracy. Problem był niezwykły, gdyż okazało się, że Ojciec Święty tak bardzo się wzruszył przy nagraniu orędzia, że zapomniał o błogosławieństwie. Trzeba było je dograć, a wszyscy myśleli, że P. Wasielewski coś wyciął z pierwszej wersji materiału.
Paweł Wasielewski był w Watykanie także wtedy, kiedy Mohammed Ali Agca oddał strzały do papieża. Był tam wtedy ówczesny proboszcz z Kościana z wycieczką. Mieli w podarunku dla Ojca Świętego piękny obraz Matki Boskiej Częstochowskiej wykonany ze słomy. Po zamachu obraz stał na tronie papieskim.
-Pamiętam moment strzałów i zamieszanie. Widziałem karetki, które jechały w stronę Bramy Aniołów – wspomina P. Wasielewski. Wiedziałem, że stało się coś złego, ponieważ było totalne zamieszanie na Placu św. Piotra. Wróciłem do biura i tam dowiedziałem się szczegółów. Co pół godziny informowałem kraj, co dzieje się z Ojcem Świętym, który przebywał w klinice Gemelii.
Co było moim największym sukcesem w długoletniej pracy?
– Są rzeczy niewymierne. Niewątpliwie sukcesem było to, że jako pierwszy dziennikarz
z kamerą telewizyjną byłem w kaplicy papieskiej i nagrałem specjalne orędzie papieża do narodu polskiego – przyznaje dziennikarz rodem z Gostynia. Wielkim sukcesem był też wywiad z Fracois na Westerplatte z okazji rocznicy wybuchu II Wojny Światowej.
Trzecim wielkim sukcesem, niejako na zamknięcie kariery, był wywiad z kanclerzem Helmutem Kohlem na lotnisku Okęcie w momencie, gdy obalano mur berliński.
Przez całe życie pracował w kręgu spraw międzynarodowych. Odpowiedzialność jego pracy była tak olbrzymia, że zanim cokolwiek nadał , musiał to wielokrotnie przemyśleć. Dlatego też udało się uniknąć gafy. Niezwykle ważne było też tłumaczenie wypowiedzi rozmówców.
Informacje zamieszczone załamach Nowej Gazety Gostyńskiej z roku 2003.
Andrzej Węclewicz zdał maturę w Liceum Ogólnokształcącym w Gostyniu w maju 1959 roku. Następnie studiował w Wyższej Szkole Rolniczej w Poznaniu na wydziale technologii drewna. W dniu 28 października otrzymał dyplom magistra inżyniera technologii drewna. Ponieważ w czasie studiów otrzymywał stypendium fundowane przez Okręgowe Przedsiębiorstwo Przemysłu Drzewnego w Toruniu, miał obowiązek po studiach odbyć staż w tym przedsiębiorstwie. Pracę stażysty rozpoczął w grudniu 1964 r. w Zakładach Przemysłu Drzewnego w Czersku na Pomorzu.
Dyrektorem ZPD Czersk był przyszły teść Alojzy Kania. Ślub z Anną Kania miał miejsce 23.09.01967 r. w Kościele Parafialnym w Czersku. Następnie pracował na stanowisku dyrektora w ZPD w Łobodzie. Jest to mała miejscowość w Borach Tucholskich położona nad jeziorem. Tu urodził się w 1968 roku syn Maciej. Po pięciu latach Andrzej Węclewicz przeniesiony został do ZPD w Warlubin, tu urodziła się w roku 1978 córka Maria. W roku 1980 został dyrektorem a następnie prezesem Toruńskiego Przedsiębiorstwa Przemysłu Drzewnego w Toruniu.
W roku 2001 przeszedł na świadczenie przedemerytalne a w 2004 r. na emeryturę. Całe swoje życie zawodowe poświęcił przemysłowi drzewnemu i był w tej dziedzinie specjalistą. Praca dla Andrzeja Węclewicza była bardzo ważna, ale w wolnym czasie dużo czytał, zajmował się działką pracowniczo – rekreacyjną i poświęcał czas rodzinie, wnukom. Był też długoletnim Prezesem Rady Parafialnej przy Parafii Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa w Toruniu. Ostatni raz Państwo Węclewiczowie byli razem w Gostyniu w październiku 2010 roku, odwiedzili dom rodzinny Węclewiczów przy Placu Karola Marcinkowskiego 10 i grób rodziców.
Andrzej Węclewicz zmarł 23 stycznia 2011 roku w Toruniu.
Stanisław Wolfarth urodził 10 lutego 1933 roku w Gostyniu. Jego ojcem był Juliusz Wolfarth – starosta gostyński w latach 1932-1937 ( zginął w 1942 roku w obozie koncentracyjnym w Auschwitz). W czasie okupacji młody Stanisław uczył się w domu w Poznaniu pod okiem ukrywanego przez matkę, księdza Stefana Tabora. Po wojnie kontynuował naukę w Gimnazjum w Gostyniu, przebywając w konwikcie prowadzonym przez Księży Filipinów na Św. Górze. Tutejszej szkoły jednak nie ukończył z przyczyn ekonomicznych.
Jego matka szykanowana przez komunistyczne władze za prywatną działalność ( próbowała po 1945 roku prowadzić kawiarnię), nie była w stanie podołać obciążeniom finansowym, które wynikały z tytułu nauki syna. Zatem został zmuszony do podjęcia pracy w wieku 16 lat. Pracował początkowo jako kelner, referent, kierownik stołówki. Potem trafił do wojska. Jako „ element niepewny ideowo”, przydzielony został do Batalionów Pracy w kopalni Piast, gdzie spędził dwa lata. Po odbyciu służby wojskowej podjął ponownie pracę zarobkową jako elektryk, a następnie pakowacz. W roku 1956 zdał eksternistycznie egzamin dojrzałości w II Liceum Ogólnokształcącym im. Króla Jana III Sobieskiego w Krakowie. Krótko potem rozpoczął studia na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Krakowie, które ukończył w 1963 roku.
Po otrzymaniu tytułu lekarza rozpoczął pracę naukową, początkowo jako wolontariusz, potem doktorant w ówczesnym Zakładzie Farmakologii PAN. Tutaj pracował ponad 40 lat, przygotowując swoją pracę doktorską (1969) i habilitacyjną (1977). W roku 1989 otrzymał tytuł profesora nadzwyczajnego, a sześć lat później zwyczajnego. W latach 1970-1971 był stypendystą Rządu Francuskiego w Paryżu a Zakładzie Neuropsychofarmatologii NSERM. W tym czasie odbył też staże w Lyonie i Marsylii. Po powrocie do Polski w 1971 roku otrzymał nominację na kierownika Pracowni Neurofarmatologii. W pracowni tej, przekształconej później w zakład pracował do 2003 roku, to jest do chwili przejścia na emeryturę. Pasją Profesora było badanie funkcjonowania zwojów podstawy i ich roli w powstawaniu choroby Parkinsona. W latach 195-1977był stypendystą Towarzystwa Maksa Planca w Instytucie Medycyny Eksperymentalnej w Getyndze
Dorobek prof. Stanisława Wolfartha to blisko 100 prac naukowych. Uhonorowany był dwukrotnie nagrodą Sekretarza Naukowego PAN w latach 1977 i 1980 oraz dwukrotnie nagrodą VI Wydziału Nauk Medycznych PAN w roku 1997 i 1999 i innymi nagrodami Polskiego Towarzystwa i wielu innych.
Praca naukowa nie była jedyna formą działalności Profesora. Interesował się literaturą, historią, kosmologią, polityką. Miał niezwykłą łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi, w czym pomagała mu też biegła znajomość języka angielskiego, francuskiego i niemieckiego.
W latach 1980-1981 działał aktywnie w Solidarności. W okresie stanu wojennego zajmował się m.in. dystrybucją wydawnictw podziemnych.
Zmarł w Krakowie 20 listopada 2007 roku. Został pochowany na Cmentarzu Rakowickim.
Informacje: Gostyński Słownik Biograficzny – strona Muzeum Regionalne Gostyniu.
Jerzy Woziwodzki urodzony 14 kwietnia 1939 roku w Warszawie, syn Józefa i Zofii Kujawskiej. Maturę zdaje w Liceum Ogólnokształcącym w Gostyniu w roku 1957. Studia zaczyna od architektury na Politechnice Wrocławskiej, następnie na Wydziale Malarstwa i Grafiki w Krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Dyplom w 1966 roku w pracowni prof. Wacława Taranczewskiego. Członek Związku Polskich Artystów Plastyków od 1966 roku i członek IAA- AIAP-u.
W latach 80-tych prezes Sekcji Malarstwa Krakowskiego Okręgu ZPAP. Uczestnik i aktywny animator Ruch Kultury Niezależnej i w kręgu Kościoła w latach -80- tych, założyciel i kierownik Galerii ‘’KIK’’w Krakowie. Od 1989 roku wiceprezes Zarządu Głównego Związku Polskich Artystów Plastyków, a od 1993 r. Prezes Zarządu Głównego ZPAP. Pełni funkcję Sekretarza Generalnego Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Towarzystw Naukowych. W 1993 roku w Dublinie wybrany przewodniczącym Regionalnego Komitetu International Association of Art.- Associaton Internationale des arts plasigues IAA – AIAP na Europę Środkową – Wschodnią i równocześnie zostaje Prezydentem Polskiego Komitetu Narodowego Międzynarodowego Związku Artystów Plastyków – IAA- AIAP.
Uprawia rysunek, grafikę, malarstwo sztalugowe, architektoniczne i sakralne. Wystawy indywidualne m.in.: Kraków- 1964, 1967, 1969, 1986; Wiedeń – 1967; Paryż – 1969,1970; Genewa – 1992; Monachium – 1991; Toronto 1967. Udział w kilkudziesięciu wystawach zbiorowych : w Krakowie, Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu, Katowicach, Łodzi, Szczecinie, Częstochowie oraz w Wiedniu, Rzymie, Florencji, Paryżu, Bonn, Kolonii, Monachium, Dusseldorfie, Genewie, Marsylii, Lozannie, Waszyngtonie, Nowym Jorku, Toronto, Londynie. Prace w zbiorach muzealnych i prywatnych w kraju i za granicą.
Jerzy Woziwodzki jest twórcą fresków powstałych w latach 1968-1969 w Liceum Ogólnokształcącym w Gostyniu, wykonanych jako dar absolwenta dla swojej szkoły.
Andrzej Zieliński po zdaniu matury w 1959 roku studiował w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni, którą w stopniu porucznika żeglugi morskiej. Pływał na statkach rybackich jako trzeci oficer. Następnie ukończył drugi fakultet na Akademii Rolniczej w Olsztynie. Do czasu przejścia na emeryturę pływał nadal na statkach rybackich, jako technolog przetwórstwa rybnego. Zmarł 80 czerwca 2010 roku w Gnieźnie i tam jest pochowany.
Informacja od żony Krystyny Zielińskiej.
Kontakt
logostyn@logostyn.pl
65 572 02 92
ul. Wrocławska 10
63-800 Gostyń
© MP Komputery 2024