Malesiński Józef

Józef Malesiński urodzony 15 marca 1931 roku w Michałowie w powiecie gostyńskim.

Do konwiktu na Świętą Górę dostałem się w czerwcu 1945 roku, ułatwił mi to dyrektor gimnazjum Jan Gruchała. Byłem sierotą, rodzice zginęli podczas wyzwolenia Krakowa w styczniu 1945 roku. Po powrocie z wysiedlenia zapisałem się do gimnazjum. Egzamin z języka polskiego prowadziła pani profesor Kaczmarska.

Temat wypracowania: „ Widok z mojego okna”. Do szkoły trzeba było mi iść pieszo około 10 kilometrów w jedną stronę. Jak na czternastoletniego dzieciaka było to bardzo uciążliwe. W tych okolicznościach zebrało się konsylium moich ciotek, aby rozdzielić sieroty między siebie. Mnie natomiast napojono samogonem i przekonano do rezygnacji ze szkoły. Na drugi dzień poszedłem wypisać się z gimnazjum. Pan dyrektor Jan gruchała zabrał mnie do kancelarii i zaczął wypytywać o przyczynę tej decyzji. Gdy wszystko powiedziałem w szczegółach , powiedział krótko i dobitnie: „ Ty nie słuchaj się głupich ciotek, a mnie!” i z miejsca załatwił mi internat u księży Filipinów. Tak oto dobry i zły zbieg okoliczności sprawił, ze stałem się wychowankiem Ojców Filipinów na Świętej Górze.

W pokoju mieszkałem z Andrzejem i Wojtkiem Baziakiem, między innymi bratankami arcybiskupa Baziaka. Starszym pokoju był Drewniak. Byłem szczęśliwy, mogłem dalej się uczyć i miałem utrzymanie, dach nad głową oraz dobrą opiekę księży. W gimnazjum nazywano mnie „ Małym Dyrektorkiem”, z racji siedzenia z drugiej strony katedry i bezpośredniego witania się przy rozpoczęciu roku szkolnego.

Z przeżyć w konwikcie utkwiły mi w pamięci następujące wydarzenia: wigilia spędzana razem z księżmi i braćmi, obfite dania, pasterka z udziałem orkiestry dętej i chóru pod dyrekcją Stefana Stuligrosza z Poznania. Były to wielkie przeżycia religijne i kulturalne.

Przyjaźniłem się z Markiem Bartuschem i Kazikiem Weselą. Do naszej klasy uczęszczała śliczna koleżanka Kobzdówna. Traf chciał, że wyżej wymienieni koledzy i ja kochaliśmy się w niej. Trzeba było sytuację wyjaśnić i rozstrzygnąć. Zrobiliśmy losowanie, który z nas ma dalej zabiegać o jej względy. Wylosował Wasela, który później został księdzem filipinem.

W gimnazjum oprócz nauki, rzadko ale odbywały się zabawy taneczne. Przed każdą zabawą trenowaliśmy między sobą przy akompaniamencie fortepianu. Do wydarzeń śmiesznych zaliczam taniec z panią Melanią, żoną dyrektora szkoły. W rozpędzie tanecznym zahaczyłem o nogi księdza Kokocińskiego i powaliłem partnerkę na dyrektora gimnazjum. Ze wstydu o mało nie spłonąłem.

W internacie byli zróżnicowani uczniowie, np.: Potoccy, Radziwiłłowie, Ostrowscy, Stojowski. Wychowani przez zagraniczne bony, lepiej znali języki obce niż ja polski, syn wiejskiego szewca. Pewnego razu zwróciłem się do kolegi Stojowskiego z prośbą o poprawienie błędów w wypracowaniu z języka francuskiego. Bardzo przykro zrobiło mi się, gdy w odpowiedzi usłyszałem: „ ja z żulią się nie zadaję”. Taką przykrość można długo pamiętać. Z mniej przyjemnych zdarzeń pamiętam baty, które dostałem od księdza Kokocińskiego za udział w meczu piłkarskim pomiędzy OM Tur a ZMP w Gostyniu. Z liczyć Zacząłem liczyć baty, najpierw po cichu, a potem głośno. Gdy ksiądz Kokociński to usłyszał, przestał mnie bić, przytulił do siebie i przepraszał. Lubiłem chodzić na kazania, które wygłaszał ksiądz Kokociński, były zawsze treściwe i emocjonujące, a zwłaszcza gdy komuniści rozpoczęli otwartą walkę z kościołem.

W klasztorze utworzona była drużyna harcerska. Gdy szliśmy ulicami Gostynia do szkoły to zawsze ze śpiewem, za co mieszkańcy Gostynia darzyli nas konwikciarzy wielką sympatią.

W 1948 roku zachorowałem na ospę. Leżałem w pokoju z temperaturą, gdy nagle weszła komisja badająca warunki bytowania w konwikcie. Po krótkiej rozmowie ze mną, jeden z członków został i zaproponował mi współpracę z UB. Oczywiście odmówiłem. Bo jakże mogłem donosić na moich dobroczyńców!. Nadszedł rok 1949. Władze zażądały rozwiązania konwiktu jako ogniwa reakcji politycznej.

Przybocznym drużyny harcerskiej był Wojtek Pilecki, który doradzał mi, żebym zgłosił się do Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie lub marynarki wojennej. Druh Pilecki załatwił mi w wakacje 1949 roku obóz instruktorów harcerskich wychowania fizycznego w Ostródzie, który ukończyłem z wynikiem bardzo dobrym. W czasie trwania obozu wezwano mnie na komisję wojskową do Poznania. Po badaniach lekarskich i egzaminie z ogólnych wiadomości politycznych skierowano mnie do OSL w Dęblinie. We wrześniu do Dęblina jechałem przez Studziannę, gdzie bardzo serdecznie przyjął mnie ksiądz Kokociński i powozem odwiózł mnie na stację PKP w Piasecznie. Gdy przyjechałem do OSL w Dęblinie było 24 kandydatów na pilotów. Przyjęto trzech, między innymi mnie. Miałem szczęście po raz drugi! Sądzę, że o przyjęciu mnie do szkoły w Dęblinie zadecydowała wypowiedź na komisji kwalifikacyjnej o żołnierzach rosyjskich, którzy mego rannego brata zawieźli do szpitala w Krakowie.

Szlify oficerskie otrzymałem w 1951 roku, ponieważ bardzo dobrze latałem, zostałem w szkole jako pilot – instruktor. Ze względu na wojnę koreańską potrzeba było wtedy wielu pilotów. Osobiście wyszkoliłem 32 podchorążych. W Oficerskiej Szkole Lotniczej miałem duże uznanie, między innymi za grę w piłkę nożną w Orlętach Dęblińskich. Zresztą zainteresowania piłką nożną mam do dziś. W wojsku cały czas pracowałem dodatkowo jako działacz sportowy, zwłaszcza w WKS Grunwald Poznań, gdzie byłem kierownikiem sekcji piłki nożnej.

Reasumując swoją drogę życiową, najwięcej zawdzięczam wychowaniu i wykształceniu w Gostyniu, księżom filipinom ze Świętej Góry, a personalnie księdzu Kokocińskiemu i dyrektorowi Gruchale.